Harry Potter - Book And Scroll

27.6.15

62. Live Free or Twi-hard

"Tried to keep you close to me,
But life got in between
Tried to square not being there
But think that I should have been

Hold back the river, let me look in your eyes
Hold back the river so I
Can stop for a minute and see where you hide
Hold back the river, hold back"
- James Bay, "Hold Back The River"


     Straciła przytomność, czując w ustach metaliczny posmak krwi.
     Barnabas obserwował ją z zadowoleniem. Tak, teraz już zupełnie była jego. Miał poczucie dobrze zrealizowanego zadania i właśnie z tą myślą ubrał się i wyszedł ze swoich komnat.
     Minęło jakieś trzydzieści minut, gdy Hermiona się obudziła. Ledwo usiadła na łóżku, bolała ją głowa. Do tego ciągle słyszała niewyobrażalne hałasy. Po chwili dotarło do niej, że tu nie ma kto hałasować – jest Nowy Rok, większość uczniów wyjechała albo śpi.
     Skąd więc te dziwne dźwięki, które męczyły jej słuch i umysł? Udało jej się rozpoznać czyjeś kroki na korytarzu, popiskiwanie myszy i chrapanie... Jakim cudem ona to słyszy? Machnęła różdżką, mrucząc Lumos!, aby rozjaśnić trochę ciemność panującą w komnacie. Blask sprawił, że zabolały ją oczy, a z jej ust wyrwał się jęk cierpienia.
- Co do jasnego...?
     Próbowała wstać z łóżka, ale miała problemy z utrzymaniem równowagi. Nagle zdała sobie sprawę, że światło wcale nie było jej potrzebne, doskonale wszystko widziała, nawet z daleka. Pełna obaw, chwiejnym krokiem poszła do łazienki.
     Widok jej nie zaskoczył, ponieważ... Nie widziała się. Lustro nie ukazywało jej odbicia. Zdenerwowana dziewczyna rzuciła okiem na swoje dłonie – były wręcz blade, a paznokcie zaostrzyły się i ściemniały. Kolejny zły znak.
     Aby upewnić się, przejechała językiem po swoich zębach. Miała kły.
     Chwyciła dłońmi umywalkę i zaczęła płakać.
- Co ja najlepszego narobiłam? Car mi mówiła, żeby mu nie ufać, ale ja oczywiście musiałam postawić na swoim! Jestem wampirem, cholernym wampirem i nic już z tym się nie da zrobić! Co mi  zostaje? Zamknąć się w klatce ze srebra? Nie chcę zabijać ludzi, a bez tego... Merlinie, jak mi się chce pić...
     Przeszukała szafki profesora Collinsa w poszukiwaniu jego substytutu krwi. Nic nie znalazła i ciarki przebiegły jej po plecach. Przecież to on ją przemienił, więc widocznie zabijał też ludzi. Jaka ona była głupia i naiwna!
     Hermiona nie wiedziała, że jej przemiana w wampira sprawiła, iż wszystkie efekty hipnozy i manipulacji stosowane przez Barnabasa, zniknęły. Miała teraz czysty umysł – oczywiście poza orkiestrą w jej głowie.
     Przemyła twarz wodą, doprowadziła do porządku swoje ubranie, zapięła bluzkę i uchyliła drzwi. Na korytarzu czysto. Przeszła tylko kilka metrów, a już uderzył ją odgłos pompowanej przez serce krwi. Rany, jak Collins mógł tu wytrzymywać? Na dźwięku się nie skończyło. Kilka sekund później zza rogu wyszedł wysoki siedmioroczny z Ravenclawu. Gdy ją mijał, węch dziewczyny zwariował i przez przypadek go potrąciła.
- Uważasz jak leziesz, Granger! - warknął i odwrócił się, aby iść dalej.
     Ona jednak nie zamierzała odpuścić. Chwyciła go za ramiona i z ogromną siłą przygwoździła do ściany. Chłopak rozszerzył oczy ze zdumienia, a ona słysząc przyspieszone bicie jego serca oblizała wargi.
- C-co ty r-robisz? - zapytał przerażony. Jego niebieskie oczy obserwowały jak Gryfonka pochyla głowę w kierunku jego szyi, była coraz bliżej...
     Hermiona gwałtownie odsunęła się i pobiegła w głąb korytarza. Krukon odetchnął z ulgą i do końca dnia myślał, że mu się przywidziało, że to nie mogła być TA Hermiona Granger, zawsze opanowana i w gruncie rzeczy słaba.
     Tymczasem wspomniana Gryfonka nagle znalazła się przy portrecie Grubej Damy. No tak, wampiry i ich szybkość... Rzuciła hasło i pomknęła do dormitorium. Całe szczęście, że prawie wszyscy spali, stawała się coraz bardziej głodna. Niedobrze.
     W pokoju nikogo nie zastała. Pewnie będą wracać dopiero po południu. Usiadła na łóżku i zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Przecież nie pójdzie do Dumbledore'a. Zapytałby ją jak do tego doszło, a nagle ten temat stał się dla niej zbyt upokarzający. Podobnie było zresztą dorosłych, nauczycieli, znajomych... Nie miała tak naprawdę nikogo.
     Carmen. Tylko ona jej przyszła do głowy. Harry i Ron odpadali, ponieważ by nie zrozumieli i... Było jej wstyd. Nie powinna tak traktować Harry'ego, nie wierzyć mu, po prostu zostawić. Niezły bałagan. W każdym razie Car została w Paryżu, Snape raczej się nią dobrze zajął, ale gdzie mogła być teraz? Chyba wróciła do rodziców... Musi z nią porozmawiać. Ale jak?
     Ostrożnie zeszła do Pokoju Wspólnego. Nie było nikogo po drodze, ale słyszała i czuła pulsowanie krwi w żyłach wszystkich uczniów, którzy zostali na ferie, a teraz odsypiali Sylwestra. Stanęła przed kominkiem. Nigdy tego nie robiła, ale skoro Syriusz mógł się skontaktować tu z Harrym, to może ona będzie mogła porozmawiać z przyjaciółką? Warto spróbować.
     Czytała o tym jedynie w książkach. Nie miała proszku Fiuu, więc automatycznie malało prawdopodobieństwo, że jej się uda. Uklękła i machnęła różdżką w kierunku kominka. Nic się nie stało. Spróbowała jeszcze raz, znowu nic. Dodała do tego inkantację i również nic to nie dało. Zdenerwowała się.
     Pociemniało jej przed oczami. Była jeszcze zbyt słaba, ale z nerwów wpaść w „pełny tryb wampira”, ale mimo to czuła, jak napełnia ją nienawiść i wściekłość z dużą dozą żądzy krwi. Gdyby miała teraz puls, to zdecydowanie by przyspieszył. Musiała zebrać całą siłę woli, aby się uspokoić i wrócić do dormitorium. Nie dała rady zasnąć na łóżku, a zwisanie do góry z sufitu wydało jej się zbyt groteskowe. Musiała czekać.
     Po godzinie drzwi się otworzyły. Hermiona ucieszyła się, że Carmen może ją jakoś pocieszy... Ale to nie była Carmen. Parvati mruknęła ciche przywitanie i rozpakowała torbę, która pojawiła się wraz z nią. Zajęło jej to całe wieki i Granger już myślała, że rozszarpie jej gardło, gdy ta w końcu wyszła. Przy drzwiach Patil zapytała jeszcze:
- Zmieniłaś styl? Wyglądasz... ciekawie.
     Hermiona zdołała tylko lekko się uśmiechnąć, a po wyjściu dziewczyny spojrzała na swoje dłonie – były całe umazane we krwi, tak mocno wbijała swoje długie paznokcie w skórę. Ten widok tylko pobudził jej zmysły, lecz nie miała ochoty na własną posokę. Chciała ludzką. Z obrzydzeniem wytarła ręce w pościel i stwierdziła, że tym zajmie się później.
     Spróbowała skupić się na jakiejś książce – nie wyszło. Panna Wiem-To-Wszystko nie daje rady z głupią książką? Było gorzej, niż przewidywała. Utkwiła wzrok w jednym punkcie przy oknie i myślała, nic innego jej nie pozostało do zrobienia. Przede wszystkim była zła na Barnabasa. I na samą siebie, że tak łatwo dała się podejść. Co ona najlepszego narobiła? Myślała, że się zakochała! Głupota, przecież od dawna kochała Harry'ego. Że też nikt inny nie zauważył, że dzieje się z nią tyle złego...
     Carmen wparowała do dormitorium, żując gumę. Gdy jej wzrok napotkał Hermionę, oniemiała z wrażenia. Jej usta się otworzyły, guma wypadła na podłogę. Nawet tego nie zauważyła.
- Czy to jest to, co myślę, że jest? - wydusiła z siebie wreszcie. Jej przyjaciółka smętnie pokiwała głową. - Ale... Jak?
     Gdy już usłyszała całą historię, zamilkła. Doskonale wiedziała, że ma rację co do Collinsa, ale nie spodziewała się czegoś takiego. Toż to gorsze do rozwiązania niż węzeł gordyjski!
- Mam dla ciebie jeszcze jedną świetną wiadomość... To Śmierciożerca. - Hermiona na te słowa prychnęła.
- Mówisz sensownie. Nigdy nie zdejmował koszuli, nie podwijał rękawów... Już rozumiem, dlaczego.
- Na pewno działał na zlecenie Voldemorta! A to dupek... Nie lepszy od Jacka. Właśnie! Przynajmniej on został schwytany.
- Car, to cudownie! - powiedziała Hermiona. Chociaż jedna pozytywna wiadomość tego dnia. Po chwili posmutniała. - Ze wszystkich sposobów śmierci, nigdy nie spodziewałam się, że to będzie w taki sposób.
- Hej! Nikt nie odchodzi, nikt nie umiera. - Brown uniosła pytająco brew.
- Jasne, że tak, o to cię proszę...
     Carmen trawiła te słowa przez jakieś pięć sekund, po czym wykrzyknęła:
- Nie ma mowy!
- Jak to? Spójrz na mnie! - warknęła Hermiona, ukazując swoje nowe kły.
- Poradzimy sobie z tym!
- Niby jak?! - Zapadła niezręczna cisza. - Czemu nie jesteś przerażona?
- Oczywiście, że jestem! - oburzyła się Car.
- Serio? Bo słyszę twoje serce i bije ono całkiem miarowo.
- To dlatego, że próbuję pozostać spokojną – powiedziała pewnie. - Mam coś w książkach...
- Daj spokój. Jestem potworem, dobrze? - Krew krążąca w żyłach jej rozmówczyni zupełnie pochłonęła myśli Hermiony. - To nie jest problem, z którym można sobie poradzić, ot tak. Musimy się tym zająć, zanim kogoś skrzywdzę. To jest... - Ukryła twarz w dłoniach.
- Co czujesz?
- Teraz? Teraz chcesz wiedzieć, co czuję?
- W sensie fizycznym. Włosy ci ściemniały, są teraz zupełnie proste i jakby przyklejone do twojej czaszki. Jesteś strasznie blada, masz za to wyjątkowo czerwone usta. Chcę wiedzieć jak się czujesz.
- A jak myślisz? - Spojrzała jej w oczy. - Źle!
- Dość. - Carmen wstała i zaczęła grzebać w swoich szufladach. - Muszę się przygotować, żeby zrobić, co trzeba.
- Lepiej od razu zadźgaj mnie kołkiem... - mruknęła Hermiona.
- Nie ma mowy. Poczekaj chwilę... - Car bliżej przyjrzała się okładce jednej z książek. - Mam!
     Tom był trochę podniszczony, kilka kartek oderwało się i prawie wypadło, ale to nie przeszkadzało dziewczynie w przekartkowaniu połowy książki. Jej wzrok biegał po małych literkach. Nagle zwróciła swoje oczy w stronę Granger.
- Żywiłaś się?
- Gdy tu szłam, natknęłam się na takiego chłopaka... Chciałam go tylko wyminąć, ale ten zapach... Chyba ma grupę A Rh-, bardzo dobra... W każdym razie to był kiepski pomysł.
- Na litość Bazyliszka, odpowiedz na pytanie! - Car drżały ręce z emocji.
     Hermiona w jednej chwili znalazła się przy przyjaciółce i spojrzała jej w oczy. Przewiercała ją na wylot, ale ta wytrzymała spojrzenie. W oczach Brown tliła się nadzieja... I miłość. Głos nowego nosferatu tym razem był bardziej opanowany.
- Spokojnie. Nie wypiłam nikogo.
- Dzięki Merlinowi...
- Ale mało brakowało. - Była wyraźnie zawstydzona swoimi nowymi potrzebami. - No dobrze. Zrób to.
- Skoro nalegasz... - Wyjęła różdżkę. - Albo mogę cię po prostu odmienić.
     Hermiona spojrzała na nią nierozumiejącym wzrokiem. Jak to odmienić? Tak można? Nic o tym nie słyszała... Za to Carmen wybuchła serdecznym śmiechem i schowała różdżkę za pazuchę.
- Twoja mina... Przecież wiadomo, że cię ocalę! Chodź.
     Usiadły razem na łóżku i Hermiona wzięła do ręki starą książkę. Na zaznaczonej stronie dominowało pochylone pismo i czerwony rysunek czegoś w rodzaju pióra. Nic nie rozumiała z francuskiego.
- To dziennik mojego dziadka. Lekarstwo jest starą recepturą, jeszcze z czasów średniowiecza. Coś jak zupa. Merlin wie jak dawno nikt tego nie próbował. Z tego, co słyszałam, to niezły odlot.
- Świetnie.
- Hej! Lek jest dobry. Ale wszystko zależy od ciebie. Jak się napijesz krwi, to koniec. Lekarstwo nie zadziała. Mówię o jednej kropli ludzkiej krwi.
- Rozumiem – potwierdziła Hermiona, kiwając głową.
- Na pewno? - Jej wzrok mówił wszystko, pojawiła się jakaś nadzieja. - Bo ty się pożywisz. To tylko kwestia czasu.
- Czego potrzebujemy?
- Wszystko jest u Severusa, dostaniemy się tam. Ale najważniejsza z rzeczy na liście... To krew wampira, który cię przemienił. Nikt nie mówił, że łatwo to przyrządzić.
- Mogę ją zdobyć!
- Nie żartuj. Może i znajdziesz go po zapachu, ale jest znacznie silniejszy od ciebie... - Car wyglądała, jakby wszystkie trybiki w jej głowie pracowały.
- Może Snape? - zaproponowała brunetka.
- Odpada. Musiałby pozbyć się swojej przykrywki, za duże ryzyko. - Nagle oczy Car rozbłysły. - Nie potrzeba dużo tej krwi. Gdzie cię przemienił?
     Na blade policzki dziewczyny wstąpił rumieniec.
- Na łóżku. To było dziwne i...
- Bez szczegółów. Dostaniesz się tam? Może coś skapnęło na pościel, poduszkę... Wyizolujesz to zaklęciem i mi przyniesiesz, jasne? Spotkamy się w lochach, będę w pracowni Eliksirów.
     Po chwili już była w komnatach Barnabasa. Nie wyczuła go, więc szybko zrobiła to, co musiała. Faktycznie, na poduszce było trochę krwi. Raczej miał już tyle doświadczenia, że to nie mogło być jej, on nie uroniłby ani kropli. Za to z nadgarstka posoka spływała mu w sposób niekontrolowany, stąd kilka czerwonych plamek.
     Wystarczyło zaklęcie i już – czerwona ciecz znajdowała się w małej fiolce. Nie tracąc czasu udała się do lochów. Carmen prawie zeszła na zawał, gdy pojawiła się prawie znikąd. W kociołku bulgotała zielona substancja.
- Nie rób tak nigdy więcej! - wrzasnęła.
- Mam nadzieję, że nie będzie to konieczne... I ciszej, proszę, drażnisz mój słuch. - Carmen przewróciła oczami i wróciła do pracy.
     Po dwóch godzinach ważenia, nadszedł czas na ostatni składnik – krew. Po jej dodaniu eliksir przybrał identyczny kolor. Wyglądało to obrzydliwie dla każdego człowieka, lecz Hermiona upajała się widokiem, kompletnie ją zafascynował. Car szturchnęła ją łokciem w żebro.
- Ocknij się!
- Już dobrze. Prze... Przepraszam.
- Świetnie. Zaczynajmy.
- JUŻ?! - Granger trochę zaczęła panikować.
- Uspokój się, to twoja jedyna szansa – wycedziła przez zaciśnięte zęby Brown i zaczęła coś majstrować przy kociołku. - Jeśli to zadziała... To nie będzie huśtawka, tylko ostra jazda.
- Super. Dawaj.
- Rozluźnij się – powiedziała i przelała trochę eliksiru do mniejszego kubka.
- Co? Nie słyszę cię! - Hermiona była bardzo zdenerwowana, szumiało jej w głowie. - Twoja krew jest cholernie głośna. Po prostu... Po prostu odejdź. Dawaj to lekarstwo.
- Na pewno nie chcesz jeszcze poczekać, pogadać? Uspokoić się?
- Nie. Carmen, pachniesz na kilometr. Jesteś jak chodzący hamburger.
- Jak chcesz. Do dna! - Carmen oparła się o stół i z zaciekawieniem obserwowała dziewczynę. Ta uniosła kubek, lecz zaraz go odsunęła, widać konsystencja jej się nie spodobała (dużo składników tam po prostu pływało).
- L'chaim! - rzuciła w końcu i zaczęła pić. Płyn skapywał jej po brodzie, brudził twarz, ale wypiła wszystko i odrzuciła kubek na bok. Nic się nie stało. - To chyba nie...
     Już miała coś powiedzieć, gdy nagle zaczęła kaszleć. Przechyliła się i zwymiotowała granatową cieczą. Potem po raz kolejny. W przerwie wydusiła z siebie:
- Działa?
- Albo to, albo umierasz.
     Wymioty ustały, za to źrenice zaczęły się rozszerzać, głowę wypełnił jej niewyobrażalny ból. Pociemniało jej przed oczami, już nic nie widziała. Czuła odór krwi i własnych wymiocin. Krzyknęła, gdy na czoło wystąpiła jej krwawa wysypka. Kły wysunęły się jeszcze bardziej do przodu, teraz klęczała na podłodze. W myślach wspominała wszystkie chwile spędzone z Barnabasem, lecz teraz jakby się cofały. Przeżywała to na nowo, wciąż i wciąż, aż w końcu padła bez życia na podłogę.
     Pozornie, bo gdy otworzyła oczy, w uszach dudniło jej bicie własnego serca.

20.6.15

61. All monsters are human

"Diabeł jest prawdziwy i nie jest małym,
czerwonym człowieczkiem z rogami i ogonem.
Może być piękny, ponieważ jest upadłym aniołem
i kiedyś był ulubieńcem Boga."
- "American Horror Story"

     Drwiący uśmiech igrał na jego ustach. Kilka czarnych kosmyków uciekło ze starannie zaczesanej do tyłu fryzury i teraz opadały mu na czoło. Stalowe oczy błyszczały niebezpiecznie.
- To tym się teraz zajmujesz? Będziesz niszczył wszystko to, co piękne? - Car ruchem głowy wskazała na połamaną Wieżę Eiffle'a. Po chwili rozległ się wybuch i jej szczątki stanęły w płomieniach.
- Błąd – odparł sucho, coraz bardziej się do niej zbliżając. - Ja tworzę piękno. I z chęcią będę patrzył jak wszystko to, w co wierzyłaś i co kochasz, stanie się ruiną. - Odsłonił swoje białe zęby w kolejnym uśmiechu.
- Dlaczego to robisz? - Carmen odsunęła się stanowczo. - To mnie najbardziej zastanawia.
- Kochanie... Jestem jak pies goniący za samochodem. Nie wiedziałbym, co z nim zrobić, jeśli bym go złapał... A jednak sprawia mi to szaloną przyjemność.
     Wyciągnął szybko rękę do przodu i złapał Carmen za gardło. Z zaskoczenia upuściła różdżkę.
- Mógłbym cię teraz zabić... Mógłbym zrobić z tobą wszystko, ale... Jeszcze nie czas na to.
- W takim... razie... puść mnie! - Car czuła, że zaczyna brakować jej powietrza.
- Bo widzisz, wierzę, że cokolwiek cię nie zabije, bo prostu uczyni cię... dziwniejszym. Jestem ciekaw, jaki będzie następny etap u ciebie, słońce.
      Cofnął rękę, dziewczyna zaczerpnęła głośno powietrza, mroczki stanęły jej przed oczami. Musiała się schylić i oprzeć dłonie o kolana, aby uspokoić oddech.
- U ciebie nie będzie już żadnego, nawet w Świętym Mungu by ci już nie pomogli! - zdołała w końcu wykrzyknąć.
- Carmen, Carmen... Stałaś się bardziej naiwna niż sądziłem. Kto ci tak pomieszał w głowie? Ta Granger czy jeszcze ktoś inny?
- Nie twoja cholerna sprawa – wycedziła i zacisnęła dłonie w pięści.
- Jaka buntownicza. - Jack zaczął powolnym krokiem okrążać Gryfonkę, przyglądając jej się wnikliwie. - Powinnaś coś zrozumieć. Kiedy to do mnie dotarło, moje życie zupełnie się zmieniło, oczywiście na lepsze. Pomogło mi to wybrać właściwą drogę, nową.
       Zamilkł na chwilę, jakby czekał na jej reakcję, ona jednak trwała bez ruchu.
- I tak ci powiem. Otóż jedyny sensowny sposób na życie w tym świecie, to ten pozbawiony reguł. Natomiast ja jestem przedstawicielem chaosu, a Czarny Pan jego uosobieniem. I wiesz, co jest najważniejsze w chaosie? Jest sprawiedliwy.
       Przystanął tuż przed nią, ich twarze dzieliło może kilka centymetrów. W końcu Car się odezwała:
- Masz rację, Jack. Jest sprawiedliwy...
       W tym momencie przyłożyła swoją różdżkę do jego gardła, siłą odwróciła go i przyparła plecami do ściany. Szybkim ruchem wytrąciła mu jego własną różdżkę z dłoni. Ta upadła na zmarzniętą ziemię. Jedna chwila wystarczyła, aby dziewczyna nastąpiła na nią nogą i złamała ją.
- To za wszystko, co mi zrobiłeś. A to dopiero początek.
       Chłopak wydawał się zaskoczony, jednak wciąż uśmiechał się sarkastycznie.
- Wiesz, że to nic nie da, prawda? Czarny Pan dysponuje armią znacznie większą i bardziej potężną niż sobie wyobrażasz. Może was zabić kiwnięciem palca.
- To dlaczego jeszcze tego nie zrobił? - Carmen uniosła pytająco brew, jej różdżka prawie się wbijała w szyję Singera. - Nie dość, że jesteś potworem, to jeszcze nie masz pojęcia, co mówisz.
       Tym razem Jack wybuchnął opętańczym śmiechem.
- Naprawdę, Car? Jeszcze się nie zorientowałaś, że wszystkie potwory są ludźmi? Do diabła z bazyliszkami, testralami, ghulami... Przestaliśmy szukać potworów pod naszymi łóżkami, gdy zrozumieliśmy, że one są w nas. Tak naprawdę my nigdy nie...
       Jego dalsze słowa zagłuszyły trzaski aportacji. No tak, gdy było już po wszystkim, zjawiali się aurorzy. Typowe. Dobrze, że gdy schylała się, aby zaczerpnąć wcześniej oddechu, chwyciła swoją różdżkę, a Jack się nie zorientował.
       Jakiś niski mężczyzna w krzywo założonej szacie podbiegł do niej i machnięciem różdżki założył Jackowi magiczne kajdanki. Chłopak nawet się nie szarpał. Za to do Carmen zaraz podszedł drugi mężczyzna, wysoki i syknął jej do ucha:
- Miałaś nie pakować się w kłopoty.
- Nic nie obiecywałam.
- Wszystko w porządku?
       Odwróciła się w jego kierunku.
- Właśnie zaatakował mnie mój były chłopak, Śmierciożerca, który mi groził. Obezwładniłam go, chociaż to nie moja działka, ale pewnie, wszystko gra jak w zegarku!
- Czy to moja wina? Nie. Więc łaskawie się zamknij. - Snape ścisnął krótko jej dłoń i odszedł w stronę nowego więźnia.
       Car stała tak przez chwilę, bo właściwie nie wiedziała, co powinna teraz zrobić. Ma wrócić do domu i udawać, że nic się nie stało? Nie mogła. Do tego martwiła się o Hermionę. Ten głupi wampir mógł jej coś zrobić. Jest zły i Carmen coraz bardziej utwierdzała się w tym przekonaniu. Musi coś zrobić, działać... Ale nawet nie wiedziała, gdzie teraz są.
       Jej błądzący wzrok napotkał dziwną postać zmierzającą w jej kierunku. Po chwili rozpoznała fiołkowe szaty.
- Profesor Dumbledore? - zapytała zdziwiona. - Co pan tu robi?
- Severus mnie zawiadomił, razem poprosiliśmy Ministerstwo i francuski rząd o pomoc. - Dyrektor uśmiechnął się ciepło i położył swoje stare dłonie na jej ramionach. - Będzie dobrze, dziecko. Ten chłopak już nikogo więcej nie skrzywdzi, a ty dobrze się spisałaś. Co jeszcze... Dbaj o niego – mrugnął i poszedł w stronę Snape'a, który właśnie się wściekał i tłumaczył coś bladej kobiecie o rudych włosach.
       Carmen westchnęła, wyjęła miotłę i poleciała do domu. Będzie miała dużo do powiedzenia rodzicom...

***

       Harry zwijał się na podłodze z bólu. Blizna piekła go niemiłosiernie, aż sam nie mógł w to uwierzyć. Tak źle nie było od bardzo, bardzo dawna.
       O północy obudził się przez jakiś okropny koszmar, już nie pamiętał nawet co to było. Był zlany potem, musiał zdjąć koszulkę. Chciał zejść do kuchni i się czegoś napić, ale nie zrobił nawet dwóch kroków, a jego czoło przeszedł ostry ból. A potem kolejna fala i kolejna. Czuł, jak jego głowa płonie żywym ogniem. Zaczął krzyczeć.
       Minęło jakieś pół godziny, zanim drzwi się otworzyły i wparował przez nie Ron, a za nim cała gromadka Weasleyów. Mieli na sobie resztki confetti, a niektórzy nawet śmieszne czapeczki. Świętowali wspólnie Sylwestra, Harry nie miał na to ochoty i położył się wcześniej spać. Widocznie nie bardzo go słyszeli na dole.
       Teraz spanikowany Ron klęczał przy przyjacielu i potrząsał go za ramiona. Widział, że to przez bliznę, ale starał się złapać z nim jakikolwiek kontakt. Nie było jednak efektu, twarz Harry'ego wyrażała niewyobrażalne cierpienie. Przez ułamek sekundy doświadczyli kontaktu wzrokowego, a potem Wybraniec wywrócił oczami, przez co Ron mógł dostrzec już tylko białka jego zmęczonych oczu.
       Odpłynął.
       Widział obraz jakby z lotu ptaka (lub hipogryfa, jak kto woli). Nadal czuł pulsujący ból, lecz umiał go zignorować, nie zwracać na niego uwagi. Jego wzrok przykuły okrągłe ruiny rozświetlone blaskiem ognia. Na szczycie stały dwie postacie, mężczyzna obejmował kobietę.
       Z obrzydzeniem zauważył, że to Voldemort.
- Tom, to naprawdę wspaniała demonstracja siły. Nie obawiasz się, że stracisz zbyt wielu ludzi?
- Moja droga Bello – pogładził ją długim palcem po policzku – po czymś takim, zgłosi się jeszcze więcej chętnych. Ludzie zaczną panikować, szukać rozwiązania. Zapragną być po wygranej stronie...
- Po naszej stronie. - Bellatrix wyglądała jakby chciała odgarnąć Riddle'owi włosy z twarzy. Oczywiście, gdyby jakieś miał.
- Racja. Ataki we wszystkich stolicach europejskich... Jeszcze parę lat temu bym nawet nie marzył o czymś takim! A tu proszę: Paryż, Madryt, Warszawa, Sztokholm, Bruksela...
- RZYM! - krzyknęła na całe gardło Lestrange, rozpościerając ręce na boki.
- Tak, Rzym także jest nasz – powiedział Voldemort z błyskiem w czerwonych źrenicach i pocałował kobietę w jej zimne usta. Objęła go.
       Harry nie miał ochoty tego oglądać, usłyszał już wystarczająco wiele. Spróbował przypomnieć sobie wszystko, co wie o Oklumencji, każdą nudną i okropną lekcję ze Snape'em...
- Harry, kochanie, wszystko dobrze?
       Powoli otworzył oczy i ujrzał rude włosy oraz przejętą twarz pani Weasley. Odkrył też, że leży na łóżku, widocznie go na nie przenieśli, gdy miał wizję. Spróbował się podnieść, ale nie miał tyle siły i od razu opadł na materac. Ręką dotknął czoła, poczuł, że ma tam wilgotny ręcznik.
- Było strasznie, ale już przeszło. Dziękuję pani – wychrypiał. Jeden z bliźniaków okrył go kocem.
- Porządnie nas przestraszyłeś, stary – powiedział Ron. - Miałeś jakąś wizję?
       Harry kiwnął głową i sięgnął po okulary leżące na szafce nocnej.
- Musimy zawiadomić profesora Dumbledore'a...

***

       Hermiona znalazła się w dobrze sobie znanej komnacie. Trochę bała się zostawiać Carmen samą, ale wiedziała, że jest tak uparta, iż za żadne skarby świata nie pójdzie z Collinsem. Strasznie się do niego uprzedziła, a szkoda. Przynajmniej Snape zaraz do niej dołączy, więc nic się jej nie stanie.
       Usiadła na kanapie, była już zmęczona. Zbyt wiele wrażeń na tak krótką noc. Jak dobrze, że miała Barnabasa – gdyby nie on, kto wie, co stałoby się później. Może Śmierciożercy by je porwały? Kto by pomyślał, że Voldemort wybierze na cel inny kraj niż Anglię. Naprawdę interesujące.
       Przyjęła oferowany kubek herbaty i z uśmiechem spoglądała na siadającego obok niej wampira. Oparł się wygodnie i jedną ręką objął dziewczynę.
- Jak ci minęła przerwa świąteczna? - zapytała.
- Głównie mizernie, bo ciebie nie było, moja droga – odparł z błyskiem w oku. - Ale tobie na pewno wspaniale, Paryż wspominam bardzo dobrze.
- Cóż, mogło być lepiej...
- A to niby czemu? - Wydawał się rozbawiony.
- Z moim ukochanym wampirem wszystko jest sto razy lepsze. - Odwróciła głowę i go pocałowała. Poczuł jak gryzie go w dolną wargę.
- Pani prefekt ma pazurki, czyż nie? - Uśmiechnął się szelmowsko i pocałował ją w czoło. - Czas spać, na pewno bardzo to przeżyłaś...
       Hermiona nic na to nie odpowiedziała, tylko weszła na duże łóżko Collinsa i nakryła się szczelnie kołdrą. Z uśmiechem patrzyła jak ten kładzie się obok i nie odrywa od niej wzroku. Przegrała ten pojedynek na spojrzenia i pierwsza zasnęła.
       Obudziła się z lekkim bólem głowy. Widać zmieniające się ciśnienie robiło swoje i nie mogła nic na to poradzić. Rozejrzała się – Barnabas jeszcze spał, więc zaczęła mu się przypatrywać. Dla niej był perfekcyjny. Wydawał się teraz taki spokojny, a jednocześnie silny i potężny, nie do ruszenia. Cieszyła się, że go ma. Ba, w myślach nawet nazywała go swoim ukochanym! Nie śmiała jeszcze wypowiedzieć tego na głos, ale w głębi serca czuła, jak bardzo się do niego przywiązała, jak bardzo go pragnęła.
       Lekko się poruszył i mruknął coś pod nosem. Przysunęła się bliżej i palcami gładziła kosmyki jego włosów, delikatnie, aby go nie obudzić. Mimo to w pewnym momencie uchylił powieki i dostrzegła coś w tych brązowych oczach... Zdecydowanie?
- Co robisz? - dobiegł ją jego cichy szept.
- Podziwiam. Chcę się na ciebie napatrzeć, ale to jest chyba niewykonalne.
- Podobnie jest z tobą, Hermiono. - Uniósł się na łokciu i ujął jej twarz w dłoń. - Wystarczy, że nie widzę cię przez chwilę, a już tęsknię. Sprawiasz, że moje od dawna niebijące serce znów chce pełnić swoją rolę. Jesteś niesamowita.
       Lekko się zarumieniła, ale nic nie powiedziała. Oplotła dłońmi jego szyję i przytuliła go mocno. W ten sposób wampir znalazł się nad nią, a jej brązowe loki rozsypały się po poduszce.
       Barnabas zaczął błądzić ustami po jej małżowinie usznej. W odpowiedzi dłonie Hermiony rozpoczęły wędrówkę po jego karku, a w końcu plecach. Wciąż miał na sobie koszulę, co strasznie irytowało dziewczynę i stwierdziła, że później się tym zajmie. Odwróciła głowę i jej usta napotkały jego zimne wargi.
       Nosferatu usiadł na łóżku, ciągnąc ze sobą brunetkę, przez co wylądowała na jego kolanach. Mruknęła z zadowoleniem i pozwoliła mu zdjąć swoją koszulkę. Zimnymi palcami najpierw dotknął jej brzucha, a potem przesuwał się do góry, umiejętnie grając na jej ciele niczym na instrumencie.
       Zszedł ustami na jej szyję, czym kompletnie ją zaskoczył. Z gardła Hermiony wyrwał się krótki okrzyk, palce zacisnęły się spazmatycznie na włosach mężczyzny. Przypomniała jej się wczorajsza noc, kiedy tak bardzo go pragnęła... Po chwili znowu ogarnęło ją to wspaniałe uczucie, gdy jego kły ocierały się o skórę na jej szyi... Całował ją z zapamiętaniem i niewątpliwym talentem, przez co robiło jej się gorąco. Drżącym głosem zdołała wyszeptać:
- Jeszcze... Proszę.
       Wampir przestał na moment, przez to Hermiona obdarzyła go zdziwionym spojrzeniem i cicho jęknęła.
- Na pewno? - zapytał.
       Pokiwała znacząco głową. Chciała go, była tego pewna na sto procent, zupełnie inaczej niż w noc podczas Balu Bożonarodzeniowego, kiedy obawiała się, że go poniesie i zrobi jej krzywdę. Był delikatny i nigdy nie zrobiłby nic, przez co by cierpiała. Tak w każdym razie myślała.
       Barnabas rzucił jej łobuzerski uśmiech i ponownie zajął się jej szyją. Co jego język z nią wyczyniał... Nagle ponownie poczuła jego kły na swojej skórze. Jednak tym razem nie było to lekkie muśnięcie.
      Nosferatu wbił swoje kły w jej tętnicę szyjną i zaczął pić krew dziewczyny. Hermiona zorientowała się, co się dzieje i próbowała się wyrwać, nic to jednak nie dało. Barnabas trzymał ją mocno, wzbogacony doświadczeniami całego swojego wampirzego żywota.
       Gdy Hermiona była już na skraju utraty przytomności z powodu braku dużej ilości krwi, przestał pić. Położył ją ostrożnie na łóżku i oblizał swoje zakrwawione usta, po czym rozpiął mankiet koszuli i wgryzł się w swój nadgarstek lewej ręki, tuż nad Mrocznym Znakiem.
       Czerwona ciecz popłynęła obfitym strumieniem. Ustawił się tak, aby skapywała do otwartych ust dziewczyny. Widział przerażenie w jej oczach, lecz to go nie powstrzymało przed dokończeniem swojego dzieła.


13.6.15

60. Fajerwerki

„Głodny tłum
Modlił się, bym spadł
Każdy z nich chciał ściągnąć mnie w dół.
Skrzydła me
Porozrywał wiatr
Moje serce pękło na pół!”
- IRA, „Ikar”

Płatki śniegu wirowały w zimnym powietrzu, świetnie odznaczały się na ciemnym niebie. Ich widok przesłaniała jedna z obszernych zasłon, które powieszono w salonie. Zbliżał się wieczór, a rodzina Brownów już dawno rozpoczęła świętowanie. Étienne otworzył szampana i dziewczyny mogły delektować się płynnym szczęściem. Nawet Carmen trochę spróbowała, w końcu dzisiejszy dzień był wyjątkowy.
Hermiona nie mogła się nadziwić, że w tym domu panuje tak radosna i rodzinna atmosfera. Owszem, u niej w domu też świętowano bardzo hucznie, zawsze było miło i ciepło, ale tutaj... Może to po prostu kwestia kraju. Rodzice Car zaczęli opowiadać zabawne historie i każda kolejna przebijała poprzednią. W końcu doszli do tego, jak się poznali.
- Byłam wtedy zawodową pływaczką, akurat przyjechaliśmy na olimpiadę do Rzymu... - opowiadała Emma.
- Żebyście dziewczyny widziały, jakie wasze mama miała wtedy ramiona... - rozmarzył się pan Brown.
Car syknęła ostrzegawczo:
- Tato!
- Daj ojcu spokój, przecież powiedział „ramiona”... - Kobieta uśmiechnęła się filuternie i kontynuowała. - Tak się złożyło, że Étienne był wtedy na wymianie studenckiej i dla zabawy przyszli sobie pooglądać pływaczki. Najlepsze jest to, że wszyscy skupili się na mojej przyjaciółce... łącznie z nim! Machnęłam tylko ręką, ale stwierdziłam, że pokażę na co mnie stać. Wygrałam.
Hermiona aż gwizdnęła z podziwu.
- Pierwsze miejsce? Dostała pani medal?
- Puchar – uściśliła. - Wtedy oczy wszystkich skierowały się na mnie, Étienne postawił sobie za punkt honoru mnie gdzieś zaprosić... Tak się denerwował, że poślizgnął się i wpadł do basenu, a ja musiałam go ratować. - Dziewczyny się roześmiały, mężczyzna miał niepewną minę. - Tak mi się zrobiło go żal, że się z nim umówiłam... I zakochałam się po uszy. - Emma spojrzała na męża z miłością, a on złapał ją za rękę. - Dziewięć miesięcy później urodziła się Carmen, ale o tym nie musicie wiedzieć... Ups.
Car miała minę, jakby jej ktoś podał zamiast soku dyniowego Szkiele-Wzro. Szybko postanowiła zmienić temat.
- Pokazałam Hermionie sporą część Paryża. Skoro to nasza ostatnia noc tutaj, to może przywitamy Nowy Rok w stolicy?
- Świetny pomysł! - Pan Brown wydawał się zachwycony. Dopił resztę szampana z kieliszka i rzucił: - Zbieramy się!
Emma lekko szturchnęła męża.
- Kochanie, wydaje mi się, że one chcą lecieć same...
Carmen posłała matce porozumiewawcze spojrzenie i jednocześnie odetchnęła z ulgą. Kobieta odwdzięczyła się, mrugając.
- Cóż, skoro chcecie... Tylko uważajcie na siebie.
Pięć minut później ciepło ubrane Carmen i Hermiona leciały nad rozświetloną przez domy Francją. Żółte linie rozmazywały się i tworzyły fantastyczne wzory, zupełnie jak po wypiciu eliksiru. Hermiona zamknęła oczy i pozwoliła, aby wiatr owiewał jej twarz, a chłodne powietrze błądziło we włosach.
Wylądowały w swoim stałym już miejscu i doszły do Wieży Eiffle'a. Ludzie tłoczyli się dosłownie wszędzie. Złapały się za ręce, aby się nie zgubić i wspólnymi siłami przedarły się do jakiejś zapełnionej po brzegi knajpki. Kelner znalazł ostatni wolny stolik, zamówiły desery i pogrążyły się w rozmowie. Musiały jakoś zająć czas, jaki pozostał do północy.
Gdy zegary wybiły godzinę 23:30, zapłaciły i wyszły z restauracji, aby dołączyć do tysięcy mugoli i czarodziejów na Polach Elizejskich. Z daleka dobiegał je szum jakiegoś koncertu. Posmutniały, gdy zdały sobie sprawę, że większość zgromadzonych to pary, zakochani w sobie ludzie, którzy trzymali się za ręce i wyczekiwali północy. Niestety, ich „drugich połówek” nie było nawet na kontynencie. Popatrzyły po sobie lekko zdegustowane i w tym momencie... rozdzieliła je spora grupa przechodzących obok turystów. Hermiona została sama w tym ogromnym tłumie.
Przede wszystkim: nie panikować. Uspokoiła oddech i rozejrzała się wokół. Żadnej znajomej twarzy. Postanowiła, że spróbuje zawołać przyjaciółkę.
- Carmen! Car, odezwij się! Gdzie jesteś, Car?
Żadnego skutku. Przedzierała się przez tłum, coraz bardziej oddalając się od centrum zgromadzenia. Wydało jej się, że kątem oka dostrzegła znajome brązowe włosy z blond pasemkami. Odwróciła się w tę stronę, lecz nikogo podobnego nie dojrzała. Może jej się przywidziało?
Już miała zawrócić, gdy jej ciało napotkało opór. Uniosła głowę do góry i jej oczom ukazała się znajoma, blada twarz. Jedyne co zdołała wydusić z siebie to:
- C-co ty tu r-robisz...?
Wampir uśmiechnął się, położył jej dłonie na ramionach i mocno pocałował. Hermionie zabrakło tchu.
- Jak mógłbym cię zostawić w tak piękną noc? - zapytał po chwili.
- A Carmen? Co z nią?
- O nią się nie martw. - Barnabas zaśmiał się krótko, a jego oczy błyszczały.
Złapał ją za rękę i delikatnie pociągnął za sobą. Przeszli może jakieś dwadzieścia metrów, gdy dotarli do wysokiego budynku. Collins wciągnął Hermionę w ciemną alejkę obok i przycisnął do ściany. Językiem zaczął błądzić po jej szyi, cicho jęknęła.
- W końcu się mogę tobą nacieszyć – wymruczał.
- Cieszę się, że... O mnie pamiętałeś... - zdołała wydusić z siebie.
Wplotła rękę w jego włosy i uniosła mu głowę, natychmiast przyciskając swoje usta do jego ust. W jej sercu rozlało się przyjemne ciepło, czuła dłonie wampira na swoich biodrach, jego język walczył z jej własnym. Była w niebie.
Poczuła jak lekko przygryza jej dolną wargę. Mruknęła z zadowoleniem i przejechała językiem po jego kłach. Zadrżała z podekscytowania, on z przyjemności. Przyciągnął ją jeszcze bliżej do siebie, teraz praktycznie obejmowała go lewą nogą. Gdy jedną ręką odpięła mu kamizelkę, a potem górne guziki koszuli, warknął i znowu zaatakował jej szyję. Czuła, jak jego śnieżne kły ocierają się o jej cienką skórę i poczuła, że to za mało. Oj, zdecydowanie chciała więcej.
Objęła go ramionami za szyję i wdrapała się na niego, teraz już obiema nogami oplatając jego biodra. Przycisnął ją mocniej do ściany, lekko ugryzł w usta i ponownie zaczął sprawiać, że Hermiona przestawała mieć cokolwiek wspólnego z ułożoną panną Granger z Hogwartu.
Gdy zatracali się w sobie, zegar wybił północ. Ich uszu nie doszły okrzyki przerażenia i miotane zaklęcia, ich oczy nie dostrzegły kłębów dymu i Mrocznego Znaku na ciemnym jak morze niebie, ich zmysły nie wyczuły zbliżającego się niebezpieczeństwa.

***

Tymczasem dokładnie pięć metrów dalej w linii prostej, lecz po przeciwnej stronie budynku, w podobnej alejce, Carmen Brown traciła resztki swojej przyzwoitości. Zaczęło się od zgubienia Hermiony, do czego obiecała sobie, że nie dopuści, lecz zaraz potem została porwana przez dobrze sobie znaną postać w czerni, która zapewniła, że na pewno jej nic nie będzie.
- Poza tym ona spędziła z tobą tyle dni, a ja musiałem zadowolić się tylko i wyłącznie własnym towarzystwem. Jesteś mi coś winna – powiedział i uśmiechnął się szelmowsko.
- Tak, rozumiem, że przebywanie sam ze sobą może nieźle dobijać, zwłaszcza jeśli jest się Severusem Snapem, ale to nie powód, aby mnie bezczelnie porywać i nie waż mi się...
Mistrz Eliksirów szybko pochylił się i ją pocałował, a ona nie stawiała oporu. Po chwili odsunął się i wtedy Carmen fuknęła z frustracji.
- Tak, to jest porwanie. Ale czy bezczelne...? - Znowu uśmiechnął się irytująco, co sprawiło, że Car chciała go jeszcze bardziej (o ile to możliwe).
- Och, daj już spokój z tymi twoimi dywagacjami i chodź tu! - warknęła i uciszyła go.
Trzeba przyznać, że była to bardzo skuteczna metoda. Nie dość, że oboje mieli zajęte usta i nie mogli się kłócić, to na dodatek mieli możliwość pokazać, jak bardzo się za sobą stęsknili. Car od razu zaczęła od rozpinania obszernych szat Snape'a.
- Hola, nie tak szybko! - mruknął. - Zimno tu, a jeszcze mnie nie rozgrzałaś...
Ujął jej twarz w dłonie i znowu językiem rozchylił jej usta. Chciała stawiać opór, tak dla zasady, ale w tej chwili tak bardzo go potrzebowała... Zassała jego dolną wargę i odważnie przyciągnęła do siebie, jednocześnie błądząc dłonią w jego włosach.
Odwdzięczył się, przyszpilając ją do ściany. Dłonie oparł o zimny cement, wskutek czego była pomiędzy nimi uwięziona. Niezbyt jej to przeszkadzało, bo aktualnie nie miała ochoty nigdzie uciekać, wręcz przeciwnie – liczyła się tylko ta chwila i ta druga, tak bardzo bliska jej osoba.
- Kocham cię – zdążyła powiedzieć pomiędzy pocałunkami.
- Cicho! - zarządził Mistrz Eliksirów. - Dobrze wiesz, że ja ciebie też.
Tego było dla Carmen za wiele. Kręciło się jej w głowie od nadmiaru wrażeń i czuła, że zaraz zemdleje. Chwyciła się go i zaczęła całować jego policzek, stopniowo schodząc na ucho. Jej język poznawał jego małżowinę, dłonie gładziły kark. On też nie próżnował: dłonie gładziły jej biodra i szukały sposobu, aby jak najszybciej zdjąć z niej te obcisłe spodnie.
W momencie, gdy ich usta ponownie miały się złączyć, a misja Snape'a zakończyć powodzeniem, coś zielonego i świecącego przeleciało nad ich głowami. Nie odskoczyli od siebie, ale spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Z niemal chirurgiczną precyzją i synchronizacją wyjęli różdżki i stanęli pod ścianą. Powietrze przeciął tym razem niebieski promień, gdzieś przed nimi rozległ się krzyk. Dobiegł ich tupot stóp i sekundę później Severus chwycił za ramię młodego czarodzieja.
- Co się dzieje? - warknął.
- Pro-pro... Profesor Snape? - zapytał z niedowierzaniem chłopak, patrząc na mężczyznę i młodą dziewczynę.
- Derby, skończyłeś już Hogwart, więc sobie daruj. Co tam się stało? - wycedził Mistrz Eliksirów i odsunął od niego różdżkę.
- Nie bardzo wiem. Byliśmy z kumplami w Paryżu, aby świętować Sylwestra i Nowy Rok, jakimś dziwnym trafem znaleźliśmy się akurat tutaj. Niby wszystko w porządku, ale gdy tylko zegar wybił północ, z Wieży poleciało chyba z tysiąc zaklęć. Merlinie, w życiu nie widziałem takiego blasku, przez chwilę było jasno jak w dzień! Ludzie spanikowali, byli tam przecież też mugole, rozbiegli się na wszystkie strony. Widziałem Śmierciożerców, którzy się aportowali, a jak uciekałem, dostrzegłem jeszcze na niebie Mroczny Znak. Mogę już lecieć i ratować swój tyłek? - Chłopak był przerażony i bał się patrzeć na byłego nauczyciela, zwłaszcza, gdy powiedział o sługach Voldemorta.
- Biegnij, wszystko już wiem.
Derby pognał na oślep przed siebie, po drodze chyba nawet zdążył się przewrócić, bo usłyszeli głuche uderzenie o chodnik i cichy okrzyk bólu. Mimo to Carmen się nie wahała.
- Musimy coś zrobić, pomóc. Znajdźmy Hermionę, co?
- Jest niedaleko – powiedział Snape. - Chodź, zaprowadzę cię.
Podała mu rękę i gdy przedzierali się przez uciekinierów, zadała mu jeszcze jedno pytanie.
- Wiedziałeś o tym ataku?
Prychnął.
- Czy sądzisz, że gdybym wiedział, to narażałbym ciebie i resztę tych ludzi na takie niebezpieczeństwo? - Pokiwała przecząco głową, a on spojrzał w górę smutnym wzrokiem. - Boję się, Carmen. Boję się, bo Czarny Pan mówi mi coraz mniej. Chyba przestał mi ufać... aż tak.
- Jestem z tobą, będzie dobrze. - Objęła go w pasie, zatrzymali się na chwilę. - Pamiętaj o tym. Trzeba przede wszystkim zawiadomić Dumbledore'a, na pewno ma tu gdzieś francuski oddział Zakonu Feniksa. Ministerstwo Magii może przysłać aurorów.
- Dobry pomysł. - Ruszyli dalej. - Czasami wpadniesz nawet na coś mądrego.
Carmen nie skomentowała tego. Obeszli już w połowie budynek i właśnie natknęli się na Hermionę. Dziewczyna zdenerwowała się, bo zastała przyjaciółkę z tym wampirem. Czyli Severus o nich wie! Coś tu nie grało... Kilka trybików wskoczyło na miejsce i w głowie Car pojawił się oczywisty wniosek: to Śmierciożerca! Złapała się za usta z przerażenia, aby nie ujawnić tego teraz. Zamiast tego usłyszała Hermionę:
- Co się dzieje? Profesorze Snape, o co tu chodzi?
Szybko wyjaśnił im, że to atak Śmierciożerców. Barnabas wydawał się tym nie przejmować, stał spokojnie i trzymał Hermionę za ramię. Gdy Mistrz Eliksirów skończył, zaproponował:
- Mogę zająć się nią aż wszystko się uspokoi. Ty weźmiesz pod swoje... skrzydła pannę Brown. Jasne?
Z braku lepszego planu, zgodzili się na ten i po chwili Granger zniknęła wraz z wampirem. Snape głęboko odetchnął i zwrócił się do czarownicy:
- Poczekaj tu, dosłownie chwilę. Zawiadomię Dumbledore'a, Ministerstwo i kogo się tylko da, a potem wrócę. Uważaj na siebie.
- Raczej ty na siebie – rzuciła Car, pocałowała go przelotnie w usta i patrzyła jak się deportuje. Została sama obok pola walki. Lub rzezi, jak kto woli.
Co teraz? Nie będzie przecież się chować jak tchórz. Postanowiła, że sprawdzi, co się dokładnie dzieje. Ostrożnie przeszła pod ścianą i wyjrzała zza muru. Jej oczom ukazał się okropny widok.
Wieża Eiffle'a. Jej górna połowa wygięła się tak, że dotykała teraz czubkiem ziemi. Nad nią na ciemnym niebie wyraźnie odznaczał się Mroczny Znak. Sprawiało to, że zielonkawa poświata spływała na to, co działo się niżej.
Ogromny plac opustoszał. To znaczy opustoszał z żywych ludzi, bo przynajmniej połowa wcześniej zgromadzonych teraz leżała martwa na skąpanej w śniegu ziemi. Czerwone plamy wyraźnie odznaczały się na białym podłożu. Wśród zwłok krążyło jeszcze kilka postaci, jednak nie sposób było orzec czy to przyjaciel, czy wróg. Ciało Carmen ogarnęła gęsia skórka, głośno przełknęła ślinę.
Zauważyła, że jedna z postaci idzie w jej kierunku. Szybko schowała głowę i przygotowała różdżkę. Wiedziała, że jest już za późno i teraz może się tylko bronić.
Od razu dostrzegła, że to mężczyzna. Do tego jako jedyny zamiast czarnego płaszcza nosił srebrny i bardzo się wyróżniał. Jakieś pięć jardów od niej odchylił kaptur. Nie, to nie może być znowu on. Wyszczerzył swoje śnieżnobiałe zęby, ręce wciąż trzymał w kieszeniach. Jego krok był pewny, może nawet mechaniczny, ale absolutnie nie wymuszony.
Zatrzymał się przed nią, pochylił głowę i spojrzał jej głęboko w oczy.
- Carmen, jak miło cię widzieć! Jak ci się podobały moje fajerwerki?

6.6.15

59. Negocjacje

Ludzie mówią, że przyjaciele nie niszczą się nawzajem.
Cóż oni wiedzą o przyjaciołach?”
- fragment piosenki „Game Shows Touch Our Lives”
zespołu The Mountain Goats

- O czym znowu chcesz rozmawiać? - Ginny skrzyżowała ręce na piersi. Czego on chciał?
- O tobie i Malfoyu – wycedził Harry przez zaciśnięte zęby.
- Skąd ty... co... - Rudowłosa nie wierzyła własnym uszom. Jakim cudem on się o tym dowiedział? Ktoś mu coś powiedział?
- Czyli to prawda. - Harry prychnął. - Myślałem, że masz lepszy gust, że twoi rodzice cię lepiej wychowali, że masz na tyle poczucia przyzwoitości, żeby nie zadawać się z wrogiem...
- Aktualnie to ty zachowujesz się jak mój wróg! - warknęła dziewczyna. - Co ty sobie wyobrażasz? Jesteś w końcu w moim domu, nie masz prawa mnie nachodzić!
- Chyba się przesłyszałem... - Na twarzy Harry'ego wykwitł uśmiech niedowierzania. - Ja nie mam prawa? I co ja sobie wyobrażam? To ty stwierdziłaś, że widocznie bardziej opłaca się pójść prosto do łóżka Śmierciożercy! Co będzie następne? A może już stałaś się szpiegiem? - Podszedł do niej i złapał ją za lewe przedramię. Ginny syknęła z bólu, lecz zdołała wyszarpnąć rękę.
- Nie dotykaj mnie! - Z pogardą w oczach odsłoniła rękaw koszuli. - Widzisz? Nic tu nie ma! To nie żadna nienawiść, ja go kocham!
- Kochasz go, tak? - Harry świdrował ją wzrokiem. - W takim razie powiedz mi, dlaczego, na Merlina, zniszczyłaś to, co było między mną a Hermioną?
Na to Ginny nie miała rozsądnej odpowiedzi.
- Kazał ci, tak? Tak właśnie cię kocha. Wykorzystuje cię, nic więcej. Jesteś bardziej naiwna niż ktokolwiek kiedyś myślał.
- Nie jestem naiwna – wyszeptała. - Po prostu wierzę w to, co straciłeś. - Podniosła na niego wzrok. - W miłość.
- To nie jest miłość, to uzależnienie. A zresztą... Może powiem twoim braciom, co? Twoim rodzicom, jak myślisz, ucieszą się? Moim zdaniem będą zachwyceni, zwłaszcza twoja mama, przecież teraz żadne nerwy na pewno jej nie zaszkodzą...
- Nie zrobisz tego – powiedziała przerażona Ginny. - Nie ośmielisz się.
- Masz rację – przytaknął Harry. - Bo to cudowna kobieta, a rodzina Weasleyów od zawsze była dla mnie moją własną rodziną. Ale właśnie dzisiaj straciłem siostrę.
Zapadła między nimi niezręczna cisza, można by stwierdzić, że mierzyli się na spojrzenia. Tylko co by z tego miał zwycięzca? Nic. Oboje byli przegranymi tej bitwy, wojna miała wszystko rozstrzygnąć. Czy staną po obu stronach barykady? Żadne z nich tak naprawdę tego nie wiedziało.
- Nie mam pojęcia, co tobą kieruje, ale proszę, opamiętaj się, Ginny – powiedział Wybraniec, jego oczy przewiercały ją na wylot. - Pamiętaj, że są różne rodzaje miłości... Ale ta do rodziny powinna być na pierwszym miejscu.
Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
Ginny stała tak przez jakieś pięć minut, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, że właśnie w ten sposób zakończyła się jej przyjaźń z Harrym. A może to stało się w tę pamiętną, balową noc? To już nie było ważne.
Rzuciła się na łóżko, ale nie płakała. Dość już łez wylała, wystarczającą ilość czasu była załamana. To było jej życie i nikt nie miał prawa mówić jej jak ma je przeżyć. Zrobi to, co uzna za słuszne, nic innego się nie liczy.

***

Mijały dni, a Carmen i Hermiona coraz lepiej się bawiły. Zwiedziły już najważniejsze atrakcje, nawet były w Wersalu. Raz pojechały do stolicy wieczorem, efekt tylu świateł pozostawił w nich niesamowite wrażenie. Trafiły nawet do jakiejś małej kawiarenki, z której widać było Pola Elizejskie, a towarzyszył im akompaniament muzyki jazzowej.
W wieczór przed Sylwestrem, siedziały u Carmen w pokoju i słuchały starych płyt winylowych oraz piły gorącą czekoladę. Nie potrzebowały wielu słów, wystarczyło im własne towarzystwo.
Dokładnie pięćdziesiąt kilometrów na północ od nich Jack ponownie uśmiechnął się szyderczo. W końcu miał to, czego pragnął – władzę. Był pewien swojej misji, chciał maksymalnie wykorzystać zaufanie, jakim obdarzył go Czarny Pan. Podwinął rękawy swojej koszuli, dłonią przejechał po włosach, po czym otaksował uważnym spojrzeniem salę.
Odbywał się trening. Był to już końcowy etap przygotowań do ataku, a Singer pilnował, aby wszystko przebiegało pomyślnie. Z uwagi na jego młody wiek czasem padały nieprzychylne słowa pod jego adresem, lecz nie przejmował się nimi. To on tu rządził, tamci byli jedynie marionetkami.
Sala była stworzona jak labirynt. Śmierciożercy grupkami przechodzili z jednego miejsca w drugie i ćwiczyli zwalczanie siebie nawzajem. Chodziło o rozwijanie współpracy, umiejętności i znalezienie osób najlepiej przygotowanych do postawionego im zadania. Specjalny podest umożliwiał Jackowi patrzenie na wszystko z góry, aby mógł spokojnie oceniać postępy każdej z jednostek.
W pewnym momencie dobiegł go głośniejszy okrzyk. Oparł dłonie mocniej o metalową barierkę i wychylił się, aby to sprawdzić. Młoda kobieta, wampir (a więc tylko wyglądała na młodą), odłączyła się od swojej grupki i została zaatakowana przez Yaxleya i kilku jego pobratymców. Wysunęła kły i patrzyła na mężczyzn z nienawiścią. Oni natomiast spokojnie przyparli ją do muru i o czymś rozmawiali, co trochę wybuchali śmiechem.
Kobieta wykorzystała chwilę ich nieuwagi, aby niepostrzeżenie się wymknąć, mimo to w ostatniej chwili barczysty czarodziej podstawił jej nogę, przez co upadła na ziemię. Jack miał z tego niezłą zabawę, starał się jednak zachować powagę. Marne były tego efekty, bo kobieta podniosła się i spojrzała w jego stronę. Jej wzrok hipnotyzował i jednocześnie wydawało się, że ma siłę zabijania na polecenie. Widział pogardę na jej twarzy.
- Tak to ma wyglądać? My odwalamy czarną robotę, a ten młokos bezpiecznie sobie stoi i myśli, że może nad nami zapanować? - Głos kobiety był silny i odbijał się od białych ścian niczym piłka tenisowa.
- Wracać do ćwiczeń! - Singer starał się zachować spokój.
- Bo co nam zrobisz, młody? - mężczyzna z drugiego końca pomieszczenia również postanowił dorzucić swoje zdanie.
- Nie chodzi o to, co ja zrobię, ale Czarny Pan! A skoro on mi dał władzę, to mogę...
- Czarnego Pana tu nie ma! - Kobieta ponownie zaczęła mówić, a Jacka przeszły ciarki, gdy usłyszał pomruk aprobaty jaki wydali wszyscy zgromadzeni. - A my nie mamy ochoty cię słuchać! To wszystko nigdy wcześniej nie było potrzebne, więc co tu robimy? Nie masz doświadczenia, praktyki. Marnujemy tylko czas.
- Rozumiem, że w latach twojej młodości ludzie byli głupi, ale czasy się zmieniły – powiedział zimno. - I nie mam zamiaru tego tolerować. Wracajcie do roboty albo...
- NIE! - zakrzyknęli wszyscy. Powoli ruszyli w stronę podestu, wyciągnięte różdżki wycelowali w chłopaka.
- Jak powiada Czarny Pan... - Jack przełknął ślinę. - Najniższy krąg piekła jest dla zdrajców i buntowników...
- To nie bunt. To... oczyszczenie? - rzucił siwiejący Śmierciożerca. Reszta mu przytaknęła.
- Od czasu do czasu potrzebne są porządki... - Kobieta, która rozpoczęła tę dyskusję, zgrabnie wdrapała się na podium i stała teraz naprzeciwko Singera. Lekko oblizała swoje wargi, ukazując białe kły.
Jack cofał się, ile mógł, jednak w końcu natrafił na kolejną barierkę, z tyłu obstawioną już przez resztę zgromadzonych. Nerwowo sięgnął po czarną różdżkę i wycelował w nosferatu. Kobieta była coraz bliżej, jej klatka piersiowa prawie dotykała drewnianej końcówki, gdy... Drzwi otworzyły się z hukiem, a przez nie ciemna postać praktycznie wparowała do sali. Mężczyzna błyskawicznie ocenił sytuację, sekundę później znalazł się tuż przy buntowniczce i wbił kły w jej szyję. Po chwili odrzucił bezwładne zwłoki do tyłu i wyprostowany ryknął na całą salę.
- CO TU SIĘ DZIEJE?! Czarny Pan chyba wyraził się jasno, nieprawdaż? Jack Singer jest odpowiedzialny za przeprowadzenie całej akcji i macie mu być posłuszni! Przychodzę tu, aby wszystko sprawdzić, a zastaję zupełny chaos! Zdajecie sobie sprawę jakie mogłyby być konsekwencje? Atak ma zostać przeprowadzony już jutro, a wy wciąż nie jesteście gotowi! Tylko ten chłopak może zapewnić nam powodzenie. Cisza, Rookwood! Powiedziałem coś, tak? Jako prawa ręka naszego pana mógłbym was teraz wszystkich zabić... Ale wróćmy do tematu. Co z tego, że jest młody? Przypomnijcie sobie, ile mieliście lat, kiedy wstąpiliście w szeregi Czarnego Pana. To, że Singer jest lepszy od was, to już drugorzędna kwestia. - Obrzucił uciszony tłum jeszcze jednym spojrzeniem. - Wracać mi do roboty albo skończycie jak Kate!
Śmierciożercy pospiesznie wrócili do ćwiczeń, a Jack odetchnął z ulgą i wyciągnął rękę do wampira.
- Dziękuję ci, Barnabasie. Nie mam pojęcia, co by się ze mną stało, gdybyś się spóźnił parę sekund.
- Nie masz za co dziękować. To tym moczymordom i gagatkom należy się lekcja.
- Możliwe... Będziesz także obecny podczas ataku? Przydałaby mi się twoja mocna ręka.
Mężczyzna położył mu zimną dłoń na ramieniu.
- Dasz radę. Mam inne sprawy na głowie, ale zrobię, co w mojej mocy, aby moje wampiry były ci posłuszne. Nic nie poradzę, że czasami są strasznie... niereformowalni.
- Niereco...? Nieważne. Możesz już iść, poradzę sobie.
- Nie wątpię. - Na twarzy Collinsa wykwitł lekki uśmiech. - Daleko zajdziesz. Zajmiesz się ciałem?
- Tak, oczywiście. Ciocia Bella ucieszy się, że Nagini dostanie obiad...
Barnabas pozdrowił go skinieniem ręki i wyszedł. Jack odetchnął głęboko i spojrzał na swoich podwładnych. Musi im pokazać, że to on ma władzę. Musi ich nauczyć posłuszeństwa. Szyderczy uśmiech znowu zagościł na jego ustach. Gestem przywołał siwowłosego czarodzieja, który mu się sprzeciwił.
Crucio!

***

Yaxley wyszedł nerwowo z sali. Wciąż słyszał błagalne jęki, które rozległy się w pomieszczeniu, gdy wyszedł z niego Collins. Ten młody nieźle się do tego zabrał – zamiast rozpocząć tyradę, jaki to on jest wspaniały, od razu przeszedł do działania i torturował tych, którzy najbardziej wychylili się z tłumu podczas nieudanego buntu.
Mężczyzna prychnął. Amatorzy. Już lepszy byłby zaimprowizowany zamach, ale na pewno nie coś takiego. Jasne było, że to nie spodoba się Czarnemu Panu ani na dłuższą metę nie wypali. Nie ten młotek to inny, zawsze funkcja sprawującego kontrolę przypadała komuś słabszego, bo takimi ludźmi się po prostu łatwiej manipuluje.
Skręcił w wąski korytarz, obejrzał się, czy nikt go nie obserwuje i wszedł przez proste, ciemnozielone drzwi do pustego pokoju. Wydawał się taki na pierwszy rzut oka, lecz gdy oczy Yaxleya przyzwyczaiły się już do panującej wokół ciemności, dostrzegł niewyraźną sylwetkę przy zasłoniętym kotarą oknie.
- Czego tu chcesz? - warknął blondyn.
- Draco, może trochę więcej szacunku, co? Zważywszy, że to JA mam informacje, które cię kompromitują, powinieneś przywitać mnie odrobinę milej.
- Świetnie. - Chłopak zacisnął pięści. - Herbaty, wody?
- Nie trzeba – odparł zdawkowo Śmierciożerca i podszedł bliżej Malfoya, który czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, lecz przybrał obojętną minę. - Atak podczas meczu. Za długo to ukrywam, chcę znowu mieć coś z tego.
- Myślałem, że już o tym rozmawialiśmy. - Draco przewrócił oczami. - Ona jest szpiegiem, niedługo oficjalnie przejdzie na naszą stronę. Nie masz tak naprawdę czym mnie szantażować.
- Z tego, co mi wiadomo, to na razie nikt o niej nie wie. Chcesz, żeby tak zostało? - Mężczyzna odsłonił swoje brudne i zniszczone zęby. Malfoy niechętnie skinął głową. - Świetnie. Dwadzieścia tysięcy funtów, jak poprzednio. Zgoda? - Wyciągnął rękę.
- Zgoda – odparł blondyn, lecz zignorował owłosioną dłoń. Z niesmakiem odwrócił się w stronę okna. - Skrzat domowy przyniesie ci wszystko jutro o dwunastej.
- Bardzo dobrze. - Yaxley podszedł do drzwi i odwrócił się jeszcze na chwilę. - Świetnie się robi z tobą interesy!
Rozległ się cichy trzask i Draco został sam. Usiadł na kanapie i ukrył twarz w dłoniach. Ginny. Jego słodka, kochana, krucha Ginny. Ile jeszcze będzie musiał zrobić, aby udowodnić jej, że ją kocha? Po wydarzeniach z meczu, gdy Yaxley natknął się na nich przy stadionie, a Draco odruchowo chwycił ją za rękę, musiał coś zrobić. Śmierciożerca miał nie pisnąć słowa, za co dostawał solidne wynagrodzenie. Ale czy warto?
Draco prychnął. Oczywiście, że warto! Już niedługo będą znowu razem. Spotkają się w Nowy Rok i może w końcu przekona ją, aby odeszła ze szkoły i została z nim, już na zawsze... Ojca jakoś przekona, a matka będzie zachwycona. Natomiast Czarny Pan zdecydowanie ucieszy się z kolejnego szpiega... A Ginny wie naprawdę wiele.
Zostawała kwestia czasu – kiedy dojdzie do ostatecznej bitwy i uderzenia na Hogwart? Miał nadzieję, że już niedługo. Z drugiej strony musi dać czas Ginny...
Za dużo myśli kłębiło się w jego głowie, więc przyłożył głowę do poduszki i zasnął.

***

Severus Snape był zdecydowanie w złym humorze. Przez okres ferii zdążył już przeczytać wszystkie książki, jakie ostatnio zgromadził (dwa razy), wypić cztery i pół litra Ognistej Whiskey, uwarzyć wszystkie pięć najtrudniejszych eliksirów na świecie i nawet zetrzeć kurz z kominka. A mimo to czegoś mu brakowało, nudził się i w ogóle był jakiś nieswój. Należy po prostu stwierdzić to jednoznacznie: Mistrz Eliksirów tęsknił.
Oczywiście sam nigdy by się do tego nie przyznał, nawet, a może zwłaszcza przed samym sobą. Próbował wynajdywać sobie coraz to nowe zajęcia, ale jego lista z każdą godziną malała i skończyło się na tym, że leżał w fotelu, w którym zwykle siadała Carmen i pił herbatę z rumem (whiskey się skończyła). Pięciodniowy zarost pokrywał jego policzki i podbródek, włosy znowu stały się śliskie i świecące, a twarz wydawała się bledsza niż zwykle.
- Jestem żałosny – wyrwało się z jego ust i wtedy przypomniał sobie te ciepłe wargi, które tak uwielbiał. Dotyk jej skóry, kolor jej oczu, ton jej głosu...
Wygląda na to, że przepadł. Mało tego, to uczucie było odwzajemnione, co napawało go... No właśnie, czym? Nie wiedział, czy jest na to jakaś nazwa, ale robiło mu się ciepło w środku i w końcu czuł, że jego poranione serce znowu zaczyna bić.
A co z tym palącym bólem, który coraz bardziej go wypełniał? Cóż...
Wypadałoby udać się do Paryża.
Harry Potter - Book And Scroll