"You took my hand, you tied my arms
You stole my heart with no alarm
I still think I'm the man for you
I've got the chills, they're multiplying
Let's make a deal, I hope you're buying
Into this dream I made for you
And now I'm telling you
I just can't get enough of you
And a smell of your perfume
Makes me do things I thought I'd never do
You've start a something new
You know that I'd be good for you"
- We Are The Ocean, "Good for
You"
Carmen
wstała ociężale z łóżka z przemożnym przekonaniem, że ten dzień zdecydowanie
nie będzie należał do jej ulubionych. W zasadzie to doszła do wniosku, że
będzie nieźle jeśli go przynajmniej przeżyje. Rzuciła okiem na puste łóżko
Hermiony – widocznie wstała wcześniej. Car nie wiedziała, co jej przyjaciółka
zamierza teraz zrobić w stosunku do Pottera, ale była dobrej myśli. Wszystko
jest lepsze od bycia z tym paskudnym wampirem, ba! – przebywania z nim w jednym
pomieszczeniu. Budynku. Kraju.
Wiedziała
jednak, że przepowiednia najwyraźniej musi być prawdziwa, w końcu kilka jej
elementów już się sprawdziło. Brown może nie pokładała w niej wielkich nadziei,
ale miała pewność, że przeznaczenie zrobi swoje. Zupełnie jak w jej wypadku.
Po
doprowadzeniu się do względnego porządku, dowlokła się do Pokoju Wspólnego, a
potem schodami do Wielkiej Sali. Gdy siadała przy stole Gryffindoru, Harry i
Hermiona już tam byli, dokładnie tak, jak to przewidziała.
Nie
przewidziała natomiast, że jej pojawienie się nie wywoła żadnej reakcji. Rozmawiali,
śmiali się i wpatrywali w siebie, jakby świata poza nimi nie było. Widać sami
nie wiedzieli jaka jest między nimi relacja, bo przyjaciele na pewno się tak nie zachowują. Carmen ostentacyjnie
usiadła obok Hermiony, a ciężką torbę rzuciła na podłogę. Huk przyborów
szkolnych sprawił, że dziewczyna poderwała się z ławki jak oparzona i z
wyrzutem popatrzyła na sprawczynię. Gdy zorientowała się, czyja to sprawka, jej
mina złagodniała. Przyzwyczaiła się.
- Car, mi też miło cię widzieć –
powiedziała.
- Czy ja coś takiego mówiłam? –
Brown uniosła brew i zaczęła nakładać sobie jajecznicę.
- Pewnie. Cała twoja osoba aż
krzyczy, jak bardzo mnie kocha.
- Nie przeginaj.
- Skądże znowu – odparła Hermiona
i zwróciła się do Harry’ego: - To jak w końcu z…
Carmen
stwierdziła, że nie warto tego słuchać i skupiła się na czymś przyjemniejszym.
Jej wzrok mimochodem powędrował w stronę stołu nauczycielskiego. Szybko
odnalazła ubraną na czarno postać, która akurat uniosła wzrok, aby na nią
spojrzeć. Uśmiechnęła się lekko i skupiła na śniadaniu. Miała jednak problem,
aby odciąć się od głosu Hermiony.
- …i mówię ci, Harry, że
wyglądałbyś świetnie w tej szacie, którą widziałam wtedy w Paryżu! Była jak na
ciebie szyta.
- Jeśli tak uważasz, to na pewno
tak by było. Tobie jest ładnie nawet w mugolskich ubraniach, ja widocznie
potrzebuję czegoś z wyższej półki – odpowiedział i lekko się zaśmiał. Carmen
czuła, jak zaczyna ją mdlić.
- Daj spokój, przecież wiesz, że
to nieprawda. Po prostu uważam, że w tamtej byś wyglądał jeszcze lepiej niż
normalnie. Pasowałaby ci do oczu.
- Wolałbym, żeby pasowała do
twoich oczu. Są zdecydowanie ładniejsze. – Odstawił filiżankę z herbatą i
wpatrywał się w dziewczynę intensywnie. Z wzajemnością.
- A ja myślę, że…
- Na wąsy Merlina, wynajmijcie
sobie pokój! – rzuciła w ich stronę wkurzona Car. Spojrzeli na nią ze
zdziwieniem. – Ludzie tu próbują jeść, a mi się zbiera na wymioty przez to
wasze gadanie. Nie wiecie, że duża ilość cukru w diecie szkodzi?
- Jakby cię to obchodziło… -
zauważyła Hermiona.
- Nie zmieniaj tematu. Mówimy,
dobra, ja mówię tu teraz o waszym gadaniu, a nie o wartości odżywczej
węglowodanów. Rany, nawet jak byliście parą, to mniej mnie wkurzaliście. – Nie wiedzieli,
co na to odpowiedzieć. – Mam pomysł: pomińcie ten cały głupi etap dogadywania
się, uśmieszków i innych takich i od razu idźcie ze sobą do łóżka. Oszczędność
czasu i mojego żołądka.
- Carmen! – wrzasnęła Hermiona,
była cała cała czerwona na twarzy.
- Możesz sobie mówić, co chcesz,
ale wiemy, jaka jest prawda i do czego to wszystko prowadzi…
- Jak możesz tak mówić? Po tym
wszystkim, co mi powiedziałaś o Sn… O tym, że się w końcu zakochałaś,
twierdzisz, że… Nie, nie mogę tego słuchać. Chodź, Harry, porozmawiamy jeszcze
po drodze na Transmutację. – Wstali i ruszyli w stronę wyjścia. Hermiona dodała
jeszcze: - Przyjdź jak ochłoniesz, ewentualnie dorośniesz.
Zostawili
ją samą, ale w tym samym momencie straciła apetyt. Z niesmakiem odsunęła od
siebie talerzyk z resztką sałatki i zerknęła w lewo. Ron właśnie kłócił się o
coś z bliźniakami, wymachując najnowszym numerem Proroka Codziennego. Nawet nie
zauważył, że jego przyjaciele już wyszli.
Car
przysunęła się w ich stronę i zaczęła słuchać. A nuż mają w końcu coś ciekawego
do powiedzenia?
- Zrozum, że to na pewno nic
wielkiego – tłumaczył Fred.
- Właśnie, piorun i zaklęcie nigdy
nie uderza dwa razy w to samo miejsce – przytaknął George.
- Mówię wam, że Sami-Wiecie-Kto za
tym stoi. Co z tego, że to było znowu w Paryżu? On jest tak porąbany, że pewnie
nawet się nie zorientował.
- I tu się mylisz – zaprotestowali
razem.
- Sam-Wiesz-Kto na pewno jest
niezrównoważony psychicznie…
- …ale nie głupi, na pewno nie tak
bardzo. Zresztą mówimy tu o włamaniu do…
- …Ministerstwa Magii. Nic nie
skradziono, nikt nic nie wie, w Proroku dali jedynie małą wzmiankę o tym na
stronie piętnastej.
- Myślcie sobie jak chcecie. Ale
powiem wam, co napisał do mnie tata: to nie był przypadek ani sprawka kogoś
innego. To Ten, Którego Imienia Nie Wymawiamy i się o tym przekonacie –
twierdził Ron.
- Wiesz, to nie musi być od razu
najgorsze – zauważył George. – Zresztą plotki… sam wiesz, jakie są plotki.
- Nie można w nie wierzyć,
potwierdził Fred.
- Jak sobie chcecie. – Ron wzruszył
ramionami, zwinął gazetę w rulon i poszedł w stronę wyjścia.
Car
dogoniła go na korytarzu. Nie przepadała za nim, ale coś nie dawało jej
spokoju.
- Zaraz, mówiłeś o Paryżu i
tamtejszym Ministerstwie? Co się stało? – zapytała prosto z mostu.
- Podsłuchiwałaś?
- Daj spokój, byłeś tak głośno, że
pewnie w lochach cię słyszeli. Mów – nalegała Car.
- O, nagle na czymś ci zależy?
Ciekawe – rzucił i ruszył dalej. Po dwóch krokach drogę zastąpiło mu uosobienie
wścibstwa w szkolnej szacie i z brązowymi włosami.
- Nie prowokuj mnie – powiedziała,
mrużąc lekko oczy.
- Naprawdę ciekawe. – Omiótł ją
wzrokiem i uśmiechnął się półgębkiem. – Poproś.
- Przestań, to bez sensu. Powiedz
mi co chcę wiedzieć i znowu będziemy mogli się ignorować przez miesiąc.
- Widać tak bardzo ci nie zależy. –
Założył ręce na piersiach, a na twarzy miał cierpiętniczą minę.
- Dobra, niech ci będzie. Prszee –
wymamrotała.
- Co? Nie dosłyszałem? – Nadstawił
głowę w jej stronę i było widać, że świetnie się bawi.
- Proszę – powiedziała głośno i
wyraźnie. Ten dzień naprawdę nie może być gorszy.
Jak
bardzo się myliła.
- Można? Można. Co chcesz wiedzieć?
- Przede wszystkim o co chodzi z
tym… atakiem? Nie wiem jak to nazwać, nie znam szczegółów. Podaj mi je.
- Eee… No dobra. – Podrapał się po
głowie i akurat wtedy zadzwonił dzwonek. – Ups, chyba dopiero za godzinę się
wszystkiego dowiesz i…
- Jak się spóźnisz pięć minut, to
świat nie runie.
- Owszem, runie, bo mamy
Transmutację. McGonagall przerobi nas na żwirek dla swojej kociej postaci.
- Jak ty wszystko utrudniasz! –
Car przewróciła oczami. – Już dawno byś mi wszystko opowiedział, gdybyś nie
marudził.
- Może. W skrócie: ktoś się włamał
do Ministerstwa Magii w Paryżu, nic nie zginęło, nikt nic nie widział. Tata
jednak mówi, że zna tam jednego strażnika, który podobno widział jeden raport z
cel więziennych. Uciekł więzień, jakiś Śmierciożerca.
Serce
Carmen zaczęło bić mocniej.
- A pamiętasz może, jak on się
nazywa?
- Caroll… Nie, inaczej. Coś jak
ten piosenkarz, Frank Ser… Si… Sinatra!
- Istnieje Śmierciożerca o nazwisku
Sinatra? – zapytała z rozbawieniem Carmen.
- Nie, to ten jego zawód… Singer.
Ten, co uciekł, tak się nazywał. Imienia nie pamiętam i naprawdę już muszę
lecieć. Ty też powinnaś.
Gryfonka
tylko machnęła ręką. Nie mogła w to uwierzyć – aurorzy go schwytali, mieli go,
a tu ucieczka… Ktoś mu pomógł, to jasne, ale raczej już się nie dowie kto.
Marne były szanse, że po drodze coś mu się stało, więc znowu musi się liczyć z
możliwością ataku z jego strony. A robiło się już tak przyjemnie.
Najbardziej
ją jednak martwiło, że Voldemort faktycznie wysłał kogoś, aby uratował Jacka.
Czyżby był aż tak ważny? Spodziewała się, że stoi raczej na dole hierarchii, w
końcu był dość „świeżym” nabytkiem. Kolejna niespodzianka. Nienawidziła
niespodzianek, nie cierpiała faktu, że może nie mieć nad czymś kontroli.
Poszła
do lochów. Wiedziała, że Snape ma teraz dwie godziny zajęć, potem przerwę i
kolejne lekcje, ale chciała go chociaż zobaczyć. Może Hermiona miała rację?
Faktycznie trochę na nich naskoczyła, ale taka była prawda: ciągnęło ich do
siebie i chyba każdy wiedział, jak to się skończy. Każdy oprócz nich.
Stanęła
pod drzwiami do jego klasy i nasłuchiwała przez chwilę. Dość wyraźnie słyszała
jego głęboki głos, który był muzyką dla jej uszu. Westchnęła ciężko i poszła
kawałek dalej, do drzwi prowadzących do jego gabinetu i części mieszkalnej.
Weszła do środka bez problemu, co ją zdziwiło, bo wiedziała, że stosował mocne
zaklęcia, aby niepowołani nie mogli zakłócić mu spokoju. Uśmiechnęła się pod
nosem – zmieniła zabezpieczenia specjalnie dla niej!
Usiadła
na swoim ulubionym fotelu, torba wylądowała na podłodze. Przywołała sobie z
zamkowej kuchni gorącą czekoladę, oparła głowę o zagłówek i przymknęła oczy.
Zasnęła.
Zobaczyła
bardzo piękną kobietę wynurzającą się z morskiej piany. Świecące słońce
rozświetlało pasma jej złocistych włosów. Spojrzała w jej stronę i posłała
promienny uśmiech. Car pomachała w jej stronę, lecz kobieta zniknęła. Sekundę
później pojawiła się tuż przed nią, ubrana w śnieżnobiałą togę. Położyła jej
dłoń na ramieniu i powiedziała:
- Pamiętaj o przepowiedni. Nie
wszystko pisane wierszem to metafora, Hermiono.
Car
cofnęła się o krok do tyłu, spojrzała na swoje dłonie i resztę ciała. Do ręki
wzięła włosy i zamarła. Były kręcone i na pewno nie jej.
Obudziła
się z cichym okrzykiem. Dopiero po chwili zorientowała się, że to był tylko
sen, wcale nie jest Hermioną, siedzi w lochach, a tuż obok niej stoi wysoki
mężczyzna, który budził postrach wśród uczniów. Zerknęła na czekoladę, którą
postawiła na stoliku – zdecydowanie nie była już gorąca.
- Co tu robisz? – zapytała głupio.
- To raczej ja powinienem zadać to
pytanie – odparł, a na jego ustach wykwitł złośliwy uśmiech. Chcąc, nie chcąc,
przytaknęła mu.
- Chciałam cię o coś zapytać… To
prawda, że Singer uciekł z aresztu?
- Zgadza się. Również chciałem z
tobą o tym porozmawiać, jednak mnie wyprzedziłaś.
- Cóż, w zasadzie… - Wstała z
fotela i podeszła bliżej niego. – Nie ma tu za bardzo o czym rozmawiać. Po
prostu nie wiedziałam, że jest aż tak ważny.
- Mówiłem, że to pupilek
Bellatrix. Mnie raczej nie możesz oskarżyć o przesadzanie.
- Nie, skądże. Tylko jak cię boli
choćby palec, to krzyczysz, jakbyś umierał. W zasadzie to dużo krzyczysz – zauważyła.
- Ty też – odparł, znowu z wrednym
uśmiechem.
Zarzuciła
mu ręce na szyję i pocałowała go. Przycisnął ją mocno do siebie, jego dłonie
gładziły jej biodra, przesuwając się powoli na plecy. Carmen mruknęła, a jej
palce powędrowały do zapięcia jego szaty.
- Długą masz tą przerwę? –
wyszeptała mu do ucha, po czym ugryzła lekko jego płatek ucha.
- Wystarczającą – zapewnił.
Zrobili
parę kroków i wylądowali na kanapie. Car poduszka się wpijała w plecy, ale nie
dbała o to. Liczył się tylko on i to, co do niego czuła. Może Hermiona
faktycznie miała rację? Chodziło o coś więcej?
Gdy
patrzyła w jego ciemne oczy, które aż błagały o jej uwagę, przyznała jej rację.
***
Znajdował
się w zakurzonym pomieszczeniu na jakimś poddaszu. Poznawał to miejsce, kiedyś
mógł je właściwie nazywać domem. Na skośnym suficie widniało okno, przez które
widać było pogrążony w ciemności Londyn. W ręku trzymał brzytwę; wytarł ją o
ścierkę i starannie odłożył do szkatułki. Gdy uniósł głowę, dostrzegł swoje
odbicie w lustrze: ciemne włosy z przecinającym je białym pasmem, na co
nic nie mógł poradzić. Stara koszula i
przetarta kurtka marynarska. Gdy ją zdjął, na rękawach zobaczył plamy krwi.
Była już zaschnięta, ale wiedział, że należała do jego ofiary, którą trzeba
będzie pochować. Albo wymyślić coś innego.
Zaskrzypiały
drzwi i do pokoju weszła kobieta, którą jako jedyną mógł nazwać swoją
przyjaciółką. Kręcone włosy, ostre rysy twarzy, piękne oczy… Nellie była dobrą
osobą, nie tak jak on. No dobrze, trochę skrzywiło ją życie, ale czuł do niej
sympatię. Dlatego wściekał się za każdym razem, gdy zwrócił się do niej
opryskliwie. Czasem nerwy go ponosiły, nic na to nie mógł poradzić.
- Panie T… - odezwała się cicho, trochę przestraszona. W każdej chwili
mógł na nią naskoczyć, a mężczyzny z brzytwami lepiej nie lekceważyć.
- Pani Lovett, nie musi się pani mnie obawiać. Przecież jesteśmy tylko
my dwoje przeciwko światu.
W
odpowiedzi na jego słowa położyła mu rękę na ramieniu. Lekko się wzdrygnął, ale
nic poza tym. Może jedynie jego oddech lekko przyspieszył. Powoli go okrążała,
aż znaleźli się twarzą w twarz. Jej oczy płonęły.
- Cieszę się, że tak uważasz… - powiedziała. – A co do… ciała –
wskazała ciężką skrzynię w rogu pokoju – to coś wymyślimy. Razem.
Jego
usta zacisnęły się w wąską linię. Czuł przytłaczający zapach jej perfum, aż
kręciło mu się w głowie. Wiedział, że jej się podoba, ale jakim byłby
człowiekiem, gdyby to wykorzystał?
Nie
doczekawszy się żadnej reakcji, kobieta spuściła wzrok. Słyszał stukot jej
obcasów, gdy kierowała się w stronę wyjścia. Stanęła w drzwiach.
- Dobranoc – rzekła.
Powoli
obrócił się w jej stronę. Stanowczym krokiem zbliżył się do niej. Ujął jej
twarz w dłonie, spojrzał głęboko w oczy i musnął ustami jej wargi. Zrobiło mu
się gorąco, ale powiedział tylko:
- Dobranoc, pani Lovett. – I zamknął drzwi, zostawiając zdumioną
kobietę na zewnątrz.
Barnabas
obudził się z mocnego snu i wpatrzył w wieko trumny. Gdy pozbierał myśli, już
wiedział, co powinien zrobić.
Pamiętał.