Harry Potter - Book And Scroll

24.12.15

67. Pamiętaj

"You took my hand, you tied my arms
You stole my heart with no alarm
I still think I'm the man for you
I've got the chills, they're multiplying
Let's make a deal, I hope you're buying
Into this dream I made for you
And now I'm telling you

I just can't get enough of you
And a smell of your perfume
Makes me do things I thought I'd never do
You've start a something new
You know that I'd be good for you"
- We Are The Ocean, "Good for You"



     Carmen wstała ociężale z łóżka z przemożnym przekonaniem, że ten dzień zdecydowanie nie będzie należał do jej ulubionych. W zasadzie to doszła do wniosku, że będzie nieźle jeśli go przynajmniej przeżyje. Rzuciła okiem na puste łóżko Hermiony – widocznie wstała wcześniej. Car nie wiedziała, co jej przyjaciółka zamierza teraz zrobić w stosunku do Pottera, ale była dobrej myśli. Wszystko jest lepsze od bycia z tym paskudnym wampirem, ba! – przebywania z nim w jednym pomieszczeniu. Budynku. Kraju.
     Wiedziała jednak, że przepowiednia najwyraźniej musi być prawdziwa, w końcu kilka jej elementów już się sprawdziło. Brown może nie pokładała w niej wielkich nadziei, ale miała pewność, że przeznaczenie zrobi swoje. Zupełnie jak w jej wypadku.
     Po doprowadzeniu się do względnego porządku, dowlokła się do Pokoju Wspólnego, a potem schodami do Wielkiej Sali. Gdy siadała przy stole Gryffindoru, Harry i Hermiona już tam byli, dokładnie tak, jak to przewidziała.
     Nie przewidziała natomiast, że jej pojawienie się nie wywoła żadnej reakcji. Rozmawiali, śmiali się i wpatrywali w siebie, jakby świata poza nimi nie było. Widać sami nie wiedzieli jaka jest między nimi relacja, bo przyjaciele na pewno się tak nie zachowują. Carmen ostentacyjnie usiadła obok Hermiony, a ciężką torbę rzuciła na podłogę. Huk przyborów szkolnych sprawił, że dziewczyna poderwała się z ławki jak oparzona i z wyrzutem popatrzyła na sprawczynię. Gdy zorientowała się, czyja to sprawka, jej mina złagodniała. Przyzwyczaiła się.
- Car, mi też miło cię widzieć – powiedziała.
- Czy ja coś takiego mówiłam? – Brown uniosła brew i zaczęła nakładać sobie jajecznicę.
- Pewnie. Cała twoja osoba aż krzyczy, jak bardzo mnie kocha.
- Nie przeginaj.
- Skądże znowu – odparła Hermiona i zwróciła się do Harry’ego: - To jak w końcu z…
     Carmen stwierdziła, że nie warto tego słuchać i skupiła się na czymś przyjemniejszym. Jej wzrok mimochodem powędrował w stronę stołu nauczycielskiego. Szybko odnalazła ubraną na czarno postać, która akurat uniosła wzrok, aby na nią spojrzeć. Uśmiechnęła się lekko i skupiła na śniadaniu. Miała jednak problem, aby odciąć się od głosu Hermiony.
- …i mówię ci, Harry, że wyglądałbyś świetnie w tej szacie, którą widziałam wtedy w Paryżu! Była jak na ciebie szyta.
- Jeśli tak uważasz, to na pewno tak by było. Tobie jest ładnie nawet w mugolskich ubraniach, ja widocznie potrzebuję czegoś z wyższej półki – odpowiedział i lekko się zaśmiał. Carmen czuła, jak zaczyna ją mdlić.
- Daj spokój, przecież wiesz, że to nieprawda. Po prostu uważam, że w tamtej byś wyglądał jeszcze lepiej niż normalnie. Pasowałaby ci do oczu.
- Wolałbym, żeby pasowała do twoich oczu. Są zdecydowanie ładniejsze. – Odstawił filiżankę z herbatą i wpatrywał się w dziewczynę intensywnie. Z wzajemnością.
- A ja myślę, że…
- Na wąsy Merlina, wynajmijcie sobie pokój! – rzuciła w ich stronę wkurzona Car. Spojrzeli na nią ze zdziwieniem. – Ludzie tu próbują jeść, a mi się zbiera na wymioty przez to wasze gadanie. Nie wiecie, że duża ilość cukru w diecie szkodzi?
- Jakby cię to obchodziło… - zauważyła Hermiona.
- Nie zmieniaj tematu. Mówimy, dobra, ja mówię tu teraz o waszym gadaniu, a nie o wartości odżywczej węglowodanów. Rany, nawet jak byliście parą, to mniej mnie wkurzaliście. – Nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć. – Mam pomysł: pomińcie ten cały głupi etap dogadywania się, uśmieszków i innych takich i od razu idźcie ze sobą do łóżka. Oszczędność czasu i mojego żołądka.
- Carmen! – wrzasnęła Hermiona, była cała cała czerwona na twarzy.
- Możesz sobie mówić, co chcesz, ale wiemy, jaka jest prawda i do czego to wszystko prowadzi…
- Jak możesz tak mówić? Po tym wszystkim, co mi powiedziałaś o Sn… O tym, że się w końcu zakochałaś, twierdzisz, że… Nie, nie mogę tego słuchać. Chodź, Harry, porozmawiamy jeszcze po drodze na Transmutację. – Wstali i ruszyli w stronę wyjścia. Hermiona dodała jeszcze: - Przyjdź jak ochłoniesz, ewentualnie dorośniesz.
     Zostawili ją samą, ale w tym samym momencie straciła apetyt. Z niesmakiem odsunęła od siebie talerzyk z resztką sałatki i zerknęła w lewo. Ron właśnie kłócił się o coś z bliźniakami, wymachując najnowszym numerem Proroka Codziennego. Nawet nie zauważył, że jego przyjaciele już wyszli.
     Car przysunęła się w ich stronę i zaczęła słuchać. A nuż mają w końcu coś ciekawego do powiedzenia?
- Zrozum, że to na pewno nic wielkiego – tłumaczył Fred.
- Właśnie, piorun i zaklęcie nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce – przytaknął George.
- Mówię wam, że Sami-Wiecie-Kto za tym stoi. Co z tego, że to było znowu w Paryżu? On jest tak porąbany, że pewnie nawet się nie zorientował.
- I tu się mylisz – zaprotestowali razem.
- Sam-Wiesz-Kto na pewno jest niezrównoważony psychicznie…
- …ale nie głupi, na pewno nie tak bardzo. Zresztą mówimy tu o włamaniu do…
- …Ministerstwa Magii. Nic nie skradziono, nikt nic nie wie, w Proroku dali jedynie małą wzmiankę o tym na stronie piętnastej.
- Myślcie sobie jak chcecie. Ale powiem wam, co napisał do mnie tata: to nie był przypadek ani sprawka kogoś innego. To Ten, Którego Imienia Nie Wymawiamy i się o tym przekonacie – twierdził Ron.
- Wiesz, to nie musi być od razu najgorsze – zauważył George. – Zresztą plotki… sam wiesz, jakie są plotki.
- Nie można w nie wierzyć, potwierdził Fred.
- Jak sobie chcecie. – Ron wzruszył ramionami, zwinął gazetę w rulon i poszedł w stronę wyjścia.
     Car dogoniła go na korytarzu. Nie przepadała za nim, ale coś nie dawało jej spokoju.
- Zaraz, mówiłeś o Paryżu i tamtejszym Ministerstwie? Co się stało? – zapytała prosto z mostu.
- Podsłuchiwałaś?
- Daj spokój, byłeś tak głośno, że pewnie w lochach cię słyszeli. Mów – nalegała Car.
- O, nagle na czymś ci zależy? Ciekawe – rzucił i ruszył dalej. Po dwóch krokach drogę zastąpiło mu uosobienie wścibstwa w szkolnej szacie i z brązowymi włosami.
- Nie prowokuj mnie – powiedziała, mrużąc lekko oczy.
- Naprawdę ciekawe. – Omiótł ją wzrokiem i uśmiechnął się półgębkiem. – Poproś.
- Przestań, to bez sensu. Powiedz mi co chcę wiedzieć i znowu będziemy mogli się ignorować przez miesiąc.
- Widać tak bardzo ci nie zależy. – Założył ręce na piersiach, a na twarzy miał cierpiętniczą minę.
- Dobra, niech ci będzie. Prszee – wymamrotała.
- Co? Nie dosłyszałem? – Nadstawił głowę w jej stronę i było widać, że świetnie się bawi.
- Proszę – powiedziała głośno i wyraźnie. Ten dzień naprawdę nie może być gorszy.
     Jak bardzo się myliła.
- Można? Można. Co chcesz wiedzieć?
- Przede wszystkim o co chodzi z tym… atakiem? Nie wiem jak to nazwać, nie znam szczegółów. Podaj mi je.
- Eee… No dobra. – Podrapał się po głowie i akurat wtedy zadzwonił dzwonek. – Ups, chyba dopiero za godzinę się wszystkiego dowiesz i…
- Jak się spóźnisz pięć minut, to świat nie runie.
- Owszem, runie, bo mamy Transmutację. McGonagall przerobi nas na żwirek dla swojej kociej postaci.
- Jak ty wszystko utrudniasz! – Car przewróciła oczami. – Już dawno byś mi wszystko opowiedział, gdybyś nie marudził.
- Może. W skrócie: ktoś się włamał do Ministerstwa Magii w Paryżu, nic nie zginęło, nikt nic nie widział. Tata jednak mówi, że zna tam jednego strażnika, który podobno widział jeden raport z cel więziennych. Uciekł więzień, jakiś Śmierciożerca.
     Serce Carmen zaczęło bić mocniej.
- A pamiętasz może, jak on się nazywa?
- Caroll… Nie, inaczej. Coś jak ten piosenkarz, Frank Ser… Si… Sinatra!
- Istnieje Śmierciożerca o nazwisku Sinatra? – zapytała z rozbawieniem Carmen.
- Nie, to ten jego zawód… Singer. Ten, co uciekł, tak się nazywał. Imienia nie pamiętam i naprawdę już muszę lecieć. Ty też powinnaś.
     Gryfonka tylko machnęła ręką. Nie mogła w to uwierzyć – aurorzy go schwytali, mieli go, a tu ucieczka… Ktoś mu pomógł, to jasne, ale raczej już się nie dowie kto. Marne były szanse, że po drodze coś mu się stało, więc znowu musi się liczyć z możliwością ataku z jego strony. A robiło się już tak przyjemnie.
     Najbardziej ją jednak martwiło, że Voldemort faktycznie wysłał kogoś, aby uratował Jacka. Czyżby był aż tak ważny? Spodziewała się, że stoi raczej na dole hierarchii, w końcu był dość „świeżym” nabytkiem. Kolejna niespodzianka. Nienawidziła niespodzianek, nie cierpiała faktu, że może nie mieć nad czymś kontroli.
     Poszła do lochów. Wiedziała, że Snape ma teraz dwie godziny zajęć, potem przerwę i kolejne lekcje, ale chciała go chociaż zobaczyć. Może Hermiona miała rację? Faktycznie trochę na nich naskoczyła, ale taka była prawda: ciągnęło ich do siebie i chyba każdy wiedział, jak to się skończy. Każdy oprócz nich.
     Stanęła pod drzwiami do jego klasy i nasłuchiwała przez chwilę. Dość wyraźnie słyszała jego głęboki głos, który był muzyką dla jej uszu. Westchnęła ciężko i poszła kawałek dalej, do drzwi prowadzących do jego gabinetu i części mieszkalnej. Weszła do środka bez problemu, co ją zdziwiło, bo wiedziała, że stosował mocne zaklęcia, aby niepowołani nie mogli zakłócić mu spokoju. Uśmiechnęła się pod nosem – zmieniła zabezpieczenia specjalnie dla niej!
     Usiadła na swoim ulubionym fotelu, torba wylądowała na podłodze. Przywołała sobie z zamkowej kuchni gorącą czekoladę, oparła głowę o zagłówek i przymknęła oczy. Zasnęła.
     Zobaczyła bardzo piękną kobietę wynurzającą się z morskiej piany. Świecące słońce rozświetlało pasma jej złocistych włosów. Spojrzała w jej stronę i posłała promienny uśmiech. Car pomachała w jej stronę, lecz kobieta zniknęła. Sekundę później pojawiła się tuż przed nią, ubrana w śnieżnobiałą togę. Położyła jej dłoń na ramieniu i powiedziała:
- Pamiętaj o przepowiedni. Nie wszystko pisane wierszem to metafora, Hermiono.
     Car cofnęła się o krok do tyłu, spojrzała na swoje dłonie i resztę ciała. Do ręki wzięła włosy i zamarła. Były kręcone i na pewno nie jej.
     Obudziła się z cichym okrzykiem. Dopiero po chwili zorientowała się, że to był tylko sen, wcale nie jest Hermioną, siedzi w lochach, a tuż obok niej stoi wysoki mężczyzna, który budził postrach wśród uczniów. Zerknęła na czekoladę, którą postawiła na stoliku – zdecydowanie nie była już gorąca.
- Co tu robisz? – zapytała głupio.
- To raczej ja powinienem zadać to pytanie – odparł, a na jego ustach wykwitł złośliwy uśmiech. Chcąc, nie chcąc, przytaknęła mu.
- Chciałam cię o coś zapytać… To prawda, że Singer uciekł z aresztu?
- Zgadza się. Również chciałem z tobą o tym porozmawiać, jednak mnie wyprzedziłaś.
- Cóż, w zasadzie… - Wstała z fotela i podeszła bliżej niego. – Nie ma tu za bardzo o czym rozmawiać. Po prostu nie wiedziałam, że jest aż tak ważny.
- Mówiłem, że to pupilek Bellatrix. Mnie raczej nie możesz oskarżyć o przesadzanie.
- Nie, skądże. Tylko jak cię boli choćby palec, to krzyczysz, jakbyś umierał. W zasadzie to dużo krzyczysz – zauważyła.
- Ty też – odparł, znowu z wrednym uśmiechem.
     Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. Przycisnął ją mocno do siebie, jego dłonie gładziły jej biodra, przesuwając się powoli na plecy. Carmen mruknęła, a jej palce powędrowały do zapięcia jego szaty.
- Długą masz tą przerwę? – wyszeptała mu do ucha, po czym ugryzła lekko jego płatek ucha.
- Wystarczającą – zapewnił.
     Zrobili parę kroków i wylądowali na kanapie. Car poduszka się wpijała w plecy, ale nie dbała o to. Liczył się tylko on i to, co do niego czuła. Może Hermiona faktycznie miała rację? Chodziło o coś więcej?
     Gdy patrzyła w jego ciemne oczy, które aż błagały o jej uwagę, przyznała jej rację.

***

     Znajdował się w zakurzonym pomieszczeniu na jakimś poddaszu. Poznawał to miejsce, kiedyś mógł je właściwie nazywać domem. Na skośnym suficie widniało okno, przez które widać było pogrążony w ciemności Londyn. W ręku trzymał brzytwę; wytarł ją o ścierkę i starannie odłożył do szkatułki. Gdy uniósł głowę, dostrzegł swoje odbicie w lustrze: ciemne włosy z przecinającym je białym pasmem, na co nic  nie mógł poradzić. Stara koszula i przetarta kurtka marynarska. Gdy ją zdjął, na rękawach zobaczył plamy krwi. Była już zaschnięta, ale wiedział, że należała do jego ofiary, którą trzeba będzie pochować. Albo wymyślić coś innego.
     Zaskrzypiały drzwi i do pokoju weszła kobieta, którą jako jedyną mógł nazwać swoją przyjaciółką. Kręcone włosy, ostre rysy twarzy, piękne oczy… Nellie była dobrą osobą, nie tak jak on. No dobrze, trochę skrzywiło ją życie, ale czuł do niej sympatię. Dlatego wściekał się za każdym razem, gdy zwrócił się do niej opryskliwie. Czasem nerwy go ponosiły, nic na to nie mógł poradzić.
- Panie T… - odezwała się cicho, trochę przestraszona. W każdej chwili mógł na nią naskoczyć, a mężczyzny z brzytwami lepiej nie lekceważyć.
- Pani Lovett, nie musi się pani mnie obawiać. Przecież jesteśmy tylko my dwoje przeciwko światu.
     W odpowiedzi na jego słowa położyła mu rękę na ramieniu. Lekko się wzdrygnął, ale nic poza tym. Może jedynie jego oddech lekko przyspieszył. Powoli go okrążała, aż znaleźli się twarzą w twarz. Jej oczy płonęły.
- Cieszę się, że tak uważasz… - powiedziała. – A co do… ciała – wskazała ciężką skrzynię w rogu pokoju – to coś wymyślimy. Razem.
     Jego usta zacisnęły się w wąską linię. Czuł przytłaczający zapach jej perfum, aż kręciło mu się w głowie. Wiedział, że jej się podoba, ale jakim byłby człowiekiem, gdyby to wykorzystał?
     Nie doczekawszy się żadnej reakcji, kobieta spuściła wzrok. Słyszał stukot jej obcasów, gdy kierowała się w stronę wyjścia. Stanęła w drzwiach.
- Dobranoc – rzekła.
     Powoli obrócił się w jej stronę. Stanowczym krokiem zbliżył się do niej. Ujął jej twarz w dłonie, spojrzał głęboko w oczy i musnął ustami jej wargi. Zrobiło mu się gorąco, ale powiedział tylko:
- Dobranoc, pani Lovett. – I zamknął drzwi, zostawiając zdumioną kobietę na zewnątrz.
     Barnabas obudził się z mocnego snu i wpatrzył w wieko trumny. Gdy pozbierał myśli, już wiedział, co powinien zrobić.

     Pamiętał.

Harry Potter - Book And Scroll